7 lipca 2015

O tym, jaki mam stosunek do prasowania, a także - koloru spodni w najbliższym czasie.

Brak komentarzy:
 

Nie przepadam za prasowaniem. Mój maksymalny jednorazowy przerób nad żelazkiem to trzy do czterech sztuk odzienia, przy czym "maksymalny" określa tu skrajne wyczerpanie, którego dla bezpieczeństwa domu lepiej unikać. A ponieważ dobro gospodarstwa jest jednym z moich priorytetów, permanentnie tego stanu unikam, ograniczając się najczęściej do jednej, w porywach do dwóch sztuk ubioru na pojedynczy prasowalniczy rzut. (Tak, zdecydowanie wolałabym w prywatnym życiu pisać sprostowania do tego, co powiedziałam lub czego nie powiedziałam, niż prostować parującym gadżetem, jakiejkolwiek by nie był generacji, zakrzywione powierzchnie kolejnych płacht bawełny z domieszką poliestru).

A piszę o tym tylko dlatego, że zdarzyło mi się ostatnio wyprasować sobie spodnie. Miały dwie nogawki i wyjątkowo oporne na prasowanie kieszenie, a oprócz tego - wyraźną ochotę doprowadzenia mnie do szewskiej pasji, gdy na jednej z fałdek wystarczyła chwila nieuwagi, żebym za chwilę syczała z powodu oparzonego palca (szczęśliwie nie opuszka, przyszłość kolejnych wpisów nadal jest świetlana i niezagrożona). 

Najważniejsze jest jednak to, że spodnie były jasne. 

Oczami wyobraźni widziałam już, jak wyciągam te letnie jasne spodnie minimum trzykrotnie z szafy w przeciągu dwóch nadchodzących lipcowych tygodni (lubię sobie snuć takie luźne kalkulacje, a dlaczego by nie?).

I co? I dupa, brzydko mówiąc. Co z tego, że niezagnieciona, co z tego, że w pocie czoła i prawie że w swądzie oparzonego palca wyprasowana. 

Brudna. 

I to brudem najgorszym, bo nie takim punktowym, jak plama po czymś tam, co ewidentnie było wypadkiem przy pracy albo podczas przyjemności. Chodzi o brud po całości, swoją szarością podważający to, że człowiek raz na jakiś czas pierze swoje rzeczy zanim je na siebie założy. 

Oczywiście o stanie swojej pupy dowiedziałam się od osoby trzeciej w pracy, z samego pięknego poranka. I po  chwili najszczerszej niewiedzy urozmaiconej  i niemym, i wypowiedzianym "Ale jak to?!", wszystko stało się jasne (a z pewnością jaśniejsze od spodni, w których przyszło mi spędzić resztę dnia). 

Bo przypomniałam sobie, że siedzenie w środkach transportu z nogami na siedzeniach ma się w Wielkiej Brytanii zbyt dobrze, szczególnie w wydaniu na oko siedemnasto- do dwudziestolatków . To nowość, do której jeszcze się tu nie przyzwyczaiłam, bo w Polsce ogląda się takie obrazki sporadycznie i jedynie w wykonaniu kilkuletnich dzieci, których nogi zawędrowały na siedzenie przez przypadek w postaci nieuwagi albo niefrasobliwości rodzica. Co kraj, to obyczaj, jak widać.

Wracając do wyliczeń i kalkulacji, wystarczy dziesięć minut w angielskim środku transportu nazwanym autobusem lub pociągiem, żeby zniweczyć ciągnące się jak godziny żmudne chwile stania nad żelazkiem. 

W żałobie po zbyt szybko utraconej dzisiaj czystości, postanowiłam, że w najbliższym czasie przeproszę się z najciemniejszymi dżinsami.

Dobrze, że fala największych angielskich upałów chwilowo za nami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

 
© 2012. Design by Main-Blogger - Blogger Template and Blogging Stuff