Nie przepadam za prasowaniem. Mój maksymalny jednorazowy przerób nad żelazkiem to trzy do czterech sztuk odzienia, przy czym "maksymalny" określa tu skrajne wyczerpanie, którego dla bezpieczeństwa domu lepiej unikać. A ponieważ dobro gospodarstwa jest jednym z moich priorytetów, permanentnie tego stanu unikam, ograniczając się najczęściej do jednej, w porywach do dwóch sztuk ubioru na pojedynczy prasowalniczy rzut. (Tak, zdecydowanie wolałabym w prywatnym życiu pisać sprostowania do tego, co powiedziałam lub czego nie powiedziałam, niż prostować parującym gadżetem, jakiejkolwiek by nie był generacji, zakrzywione powierzchnie kolejnych płacht bawełny z domieszką poliestru).
A piszę o tym tylko dlatego, że zdarzyło mi się ostatnio wyprasować sobie spodnie. Miały dwie nogawki i wyjątkowo oporne na prasowanie kieszenie, a oprócz tego - wyraźną ochotę doprowadzenia mnie do szewskiej pasji, gdy na jednej z fałdek wystarczyła chwila nieuwagi, żebym za chwilę syczała z powodu oparzonego palca (szczęśliwie nie opuszka, przyszłość kolejnych wpisów nadal jest świetlana i niezagrożona).
Najważniejsze jest jednak to, że spodnie były jasne.
Oczami wyobraźni widziałam już, jak wyciągam te letnie jasne spodnie minimum trzykrotnie z szafy w przeciągu dwóch nadchodzących lipcowych tygodni (lubię sobie snuć takie luźne kalkulacje, a dlaczego by nie?).
I co? I dupa, brzydko mówiąc. Co z tego, że niezagnieciona, co z tego, że w pocie czoła i prawie że w swądzie oparzonego palca wyprasowana.
Brudna.
I to brudem najgorszym, bo nie takim punktowym, jak plama po czymś tam, co ewidentnie było wypadkiem przy pracy albo podczas przyjemności. Chodzi o brud po całości, swoją szarością podważający to, że człowiek raz na jakiś czas pierze swoje rzeczy zanim je na siebie założy.
Oczywiście o stanie swojej pupy dowiedziałam się od osoby trzeciej w pracy, z samego pięknego poranka. I po chwili najszczerszej niewiedzy urozmaiconej i niemym, i wypowiedzianym "Ale jak to?!", wszystko stało się jasne (a z pewnością jaśniejsze od spodni, w których przyszło mi spędzić resztę dnia).
Bo przypomniałam sobie, że siedzenie w środkach transportu z nogami na siedzeniach ma się w Wielkiej Brytanii zbyt dobrze, szczególnie w wydaniu na oko siedemnasto- do dwudziestolatków . To nowość, do której jeszcze się tu nie przyzwyczaiłam, bo w Polsce ogląda się takie obrazki sporadycznie i jedynie w wykonaniu kilkuletnich dzieci, których nogi zawędrowały na siedzenie przez przypadek w postaci nieuwagi albo niefrasobliwości rodzica. Co kraj, to obyczaj, jak widać.
Wracając do wyliczeń i kalkulacji, wystarczy dziesięć minut w angielskim środku transportu nazwanym autobusem lub pociągiem, żeby zniweczyć ciągnące się jak godziny żmudne chwile stania nad żelazkiem.
W żałobie po zbyt szybko utraconej dzisiaj czystości, postanowiłam, że w najbliższym czasie przeproszę się z najciemniejszymi dżinsami.
Dobrze, że fala największych angielskich upałów chwilowo za nami.
Dobrze, że fala największych angielskich upałów chwilowo za nami.