30 maja 2015

Fot. http://www.techhive.com/
Nic. Nie patrz tak, to stwierdzenie. A na potrzeby naszej romantycznej chwili sam na sam i Twojego ewentualnego niedowidzenia, będzie też drukowanymi. NIE SPOTYKA (I NIE SPOTKA) CIĘ W ŻYCIU NIC FAJNEGO. Mnie zresztą też nie.

Wiesz, dlaczego?

Ano dlatego, że nie jesteś "pępkiem świata". (Dużo kosztowało mnie napisanie tego, ponieważ mam poważny problem ze słowem "pępek" - najzwyczajniej bardzo go nie lubię, nie podoba mi się i uważam, że jest brzydkie dla ucha, przez co unikam go bardziej niż ognia. A zatem doceń to, proszę.)

Bo oprócz Ciebie, życie musi obdzielić swoimi łaskami i podrapać po plecach jeszcze kilka miliardów innych ludzi. Najlepiej każdego dnia i za każdym razem w inny niepowtarzalny sposób, tak żeby nikomu się nie znudziło. A jeśli życie się zapomni, Ty napiszesz do niego rozżaloną wyboldowaną czcionką list otwarty, zaczynający się słowami "Nic fajnego...". Tymi samymi słowami, którymi byłeś tak zszokowany na początku tego tekstu.

To, że ani Ty, ani ja nie jesteśmy dla świata tą częścią jego ciała, której brzmienia tak nie lubię, jest wystarczającym powodem, żeby wziąć życie w swoje ręce (wśród fonetyki ludzkich członków, do kończyn wyjątkowo nic nie mam).
Więc zamiast czekać, aż coś fajnego Cię spotka, spotkaj to samodzielnie. Wciskając się w - być może dawno nienoszone - ciuchy dobrego nastawienia, przejmując inicjatywę, biorąc byka za rogi, wychodząc ze swojej strefy komfortu albo przynajmniej z domu. Ale przede wszystkim - odpowiadając sobie na pytanie, co jest dla Ciebie fajne.

Polonistki przestrzegały przed "fajnym" już dawno. Że to słowo-wytrych, nieeleganckie, językowa nowomoda i to z kategorii tej, dla której wybiegiem jest osiedlowy trzepak. Szczęśliwie nie jestem już ani uczennicą, ani nigdy nie zostałam polonistką i nic, co fajne nie jest mi obce. A fakt, że "wytrych", obracam w największą korzyść. Prostą fajnością otwieram niepostrzeżenie drzwi do dalszych porywów serca, uniesień ducha i nieudolnych podskoków. Od uśmiechu na spotkanie z czymś fajnym przechodzę do rozlewającej się po całym ciele radości. Codziennie odkrywam kolejną fajność życia i staram się ją drążyć. Ja. Sama. Aktywnie. Nie czekam, aż świat wokół zasypie mnie ochami i achami, gdy ja będę siedziała beczynnie z pogłębiającą się zmarchą na twarzy, na którą Vichy nie pomoże.

Zamiast zastanawiać się, co fajnego mogłoby mnie spotkać w życiu, staram się być w 100% świadoma tego, co ja mogę spotkać.  W drodze do pracy, podczas nieplanowanego spotkania alboo na życiowym zakręcie. Chociaż nie pałam miłością do matematyki, umiejętność rozkładania szczęścia na czynniki pierwsze spędza mi sen z powiek nawet w tej chwili. Nazywanie tych czynników i tworzenie osobistego spisu rzeczy fajnych zajmuje kilka kolejnych chwil.

Fragment swojej listy zamieszczam poniżej:

Przeciąganie się w świeżo zmienionej pościeli. 

Pochłanianie całą sobą, nie tylko wzrokiem, widoków i krajobrazów. Takich, które sprawiają, że chcesz być lepszą wersją siebie z dzisiaj.

Obejmowanie kogoś mocno-mocniej-najmocniej, tak, jakby trzymało się w ramionach cały świat.

Sączenie weekendowej kawy z zamkniętymi oczami. 

Spędzanie czasu z inspirującymi ludźmi, których głosy już na zawsze pozostaną w głowie.

Chodzenie boso po trawie.

Poczucie dobrze spełnionego obowiązku.

Wystawianie twarzy do słońca, mocząc przy tym stopy w wodzie.

Endorfinowy haj po treningu.

Picie herbaty z miodem i cytryną pod kocem, gdy aktualnie czytana książka jest w zasięgu wzroku, a najlepiej - ręki. 

Proste. Nieskomplikowane. Bez retuszu. Być może nieoryginalne. Moje.

Detale w obrazie codziennej zagonionej rzeczywistości, które nagle i niepostrzeżenie stają się pierwszym życiowym planem.

No więc  jeszcze raz. Co fajnego SPOTYKASZ w swoim życiu?
















19 maja 2015

Fot. http://favim.com/image/300629/

Baśka wcale nie miała fajnego biustu. Miała za to najlepsze nogi, od zawsze i po samą szyję. Ze stylem bywała na bakier, a z jej ust wypływał nierzadko potok słów bez pozornego ładu i składu, w których człowiek gubił się totalnie i beznadziejnie. Gubił się tak, że żegnał się już w myślach ze swoją matką, babką i Baśki fikusem benjamina na podłodze w salonie, życząc im wszystkim długiego i szczęśliwego życia, w którym Fiodor, ukochany kot Baśki i jej rodziny, zacznie wreszcie przypominać wszystkie inne udomowione koty tego świata i załatwiać swoje potrzeby fizjologiczne w kuwecie. Bo dotychczas Fiodor zwykł adorować swoim moczem, i to w najlepszym wypadku, kamienną donicę zamieszkaną przez fikusa, a odpowiednio wcześniej sprowadzoną przez Baśkę z dalekiego południa. Południa miasta, oczywiście, bo Baśka nie uznawała wojaży transgranicznych (nie, nie pomogło nawet wejście Polski do UE i tłumaczenie, że granice państwowe to teraz w zasadzie formalność). Samolotu bała się panicznie, autobus nie spełniał warunków mimimum wymaganego komfortu, a wadą samochodu było to, że trzeba go było prowadzić albo przynajmniej – pozwolić na prowadzenie komuś innemu. Tu zaczynały się jednak schody, bo Baśka, mimo swojego mylącego imienia, cierpiała na zaawansowany syndrom Zosi (czy raczej Zofii, biorąc pod uwagę ponad czterty dychy na bladym karku Baśki) Samosi.

Kiedyś, dawno temu, kiedy Baśka nie była jeszcze taką Zośką, miała ponoć fajny biust. Tak przynajmniej twierdził Krzysiek, mający okazję – która przekształciła się nieco później w zdiagnozowaną i nieuleczalną, jak się okazało, przyjemność – oglądania biustu Baśki na co dzień. Widywali się (on i ten powtarzający się Baśki biust, oczywiście, bo sama Baśka nigdy nie raczyła nawet na Krzyśka spojrzeć) na basenie przy Inflanckiej, niemal codziennie przez co najmniej pięć długich lat, podczas których Baśka trenowała pływanie pod okiem jednego z najlepszych polskich trenerów. Na nieszczęście Krzyśka, trenerem był Julek (co to za imię dla faceta w ogóle?!), a Krzyśkowi przypadł w całym tym kiepskiej jakości Harlequinie epizod basenowego ratownika. Mimo więcej niż wystarczających zawodowych kwalifikacji, tony czytanych w wolnych od basenu chwilach książek i całkiem niezłej twarzy, Krzysiek nie miał jednak ani połowy naszprycowanej klaty Julka, ani jednej piątej jego bajery, przez co był jedynie samym sobą. Patrzącym co dzień, jak „aż Julek” pożera Baśkę wzrokiem od chwili, gdy ta wychodziła z damskiej przebieralni, żeby w trakcie treningów dotykać jej częściej niż wymagała tego konieczność nauki najlepszej techniki pływania kraulem, a kończyć na robieniu sobie dobrze pod męskim prysznicem. Krzysiek widział to nie raz, aż w końcu przyzwyczaił się nawet do widoku imponujących rozmiarów penisa niczym nieskrępowanego Julka na tyle, że pewnego dnia nie widząc go pod prysznicem po skończonym wieczornym Baśki treningu, poważnie się zaniepokoił. Niepokój ustąpił miejsca jeszcze głębszemu wewnętrznemu poruszeniu, gdy przez nieco zaparowaną basenową szybę Krzysiek rozpoznał jaskrawo czerwony płaszcz Baśki i kładące się na nim potężnym poprzecznym cieniem łapsko. Wtedy stało się już jasne, że Baśki biust i Krzyśka penis będą przygotowywać się do najbliższeej pływackiej olimpiady, nurkując tej nocy pod jedną wspólną kołdrą.

Biust Baśki powiększał się podczas dwóch kolejnych, zaskakująco szybko po sobie następujących, ciąż, żeby następnie spektakularnie się pomniejszyć. W międzyczasie zdążył pokryć się siateczką rozstępów i wykarmić dwoje ssaków różnej płci, co drugi weekend i od święta ogrzewając swoim ciepłem nie tak już łapczywego, ale za to nie do poznania zmienionego, Julka. Tego samego, który jeszcze nie tak dawno obsypywał Baśkę tanimi, ale jednak, komplementami, a teraz szczytem jego możliwości stało się stwierdzenie, że herbata jest dobra taka, jaką ją Baśka podała i wyjątkowo dzisiaj nie za gorzka. I że w sumie to Baśka wygląda nawet lepiej od Anki, jakby im się obu z bliska przyjrzeć. Baśka wolała jednak nie myśleć zbyt często o tym, z jak bliska Julek się Ance przyglądał i czy zdarzało mu się patrzeć jej w oczy wtedy, gdy w nią wchodził, po tym, gdy zbyt często w niewyjaśnionych bliżej okolicznościach zostawiał Baśkę z dwójką dzieci przy nodze i wychodził z własnego domu. Jeszcze nie tak dawno myślała o tym całkiem sporo, ale nie doprowadziło jej to donikąd. No, może poza morzem wylanych niepotrzebnie łez, w których pływała przy wyłączonym w łazience świetle, tak, jak kiedyś pływała pod aureolą dających po oczach jarzeniówek ukochanym kraulem. No, może nie do końca tak samo. Bo w swoich połykanych na poszarpanym wdechu łzach zdarzało jej się topić, co na basenie nie zdarzyło się nigdy. Bez sensu to wszystko, ale myślenie z pewnością nie nada temu przecież sensu. Ani tego sprzed lat, ani żadnego innego.

Biust Baśki w nowym staniku, po raz pierwszy dobranym przez kobietę, która ma miarę kobiecych cycków w oczach („Bra-fi-te-rkę, mamo!” - poprawiała Baśkę dwudziestoletnia córka), wyglądał imponująco. Nigdy nie pomyślałaby, że te dwa, niegdyś tak wielofunkcyjne ni to melony, ni cholera wie, co – mogą aspirować do miseczki w rozmiarze D albo nawet E! E jak eureka, która najlepiej opisywała odkrycie dokonane przez Baśkę na nie takie jeszcze stare, ale przecież i nie najmłodsze już lata (w końcu to przecież ponad cztery dychy na bladym karku Baśki). Nie mniej imponująco niż sam jej biust w nowym karminowym (a oprócz tego czarnym, cielistym i pudrowo-różowym) staniku wyglądała sama Baśka, szykująca się na spotkanie z dawno niewidzianą koleżanką. Bo dopiero od niedawna, odkąd za namową dzieci - tych samych, które stały przy drzwiach uchwycone z dwóch stron jej jednej nogi, gdy tatuś wychodził posuwać Ankę – zdecydowała się go zostawić, Baśka zaczęła żyć pełną piersią (mimo że z początku nie była to jeszcze pierś ubrana przez jedną z najlepszych warszawskich brafiterek). Były spotkania, kobiety, wino i śpiew, a raczej – pisk. Rozmowy o mężczyznach również, ale tak na dobrą sprawę Baśka nie wiedziała nawet, że o mężczyznach można rozprawiać w liczbie mnogiej. I właśnie dlatego te ostatnie przychodziły Baśce bardzo mozolnie, bo „większość swojego życia” zmarnowała z Julkiem, który, jaki był, każdy widział. I ten sam każdy widział też, jaki stał się chwilę później. Ale to teraz bez znaczenia, bo Julek jest już zamkniętym rozdziałem.

Biust Baśki unosił się i opadał na fotelu w teatrze, gdy zanosiła się ze śmiechu nad Fredrowską „Mąż i Żona”. Kiedy w trakcie przerwy poprawiała przed lustrem w szatni najpierw makijaż, a następnie ramiączko karminowego stanika pod bluzką, zobaczyła za swoimi plecami intensywnie wpatrującą się w nią postać. Przyjemnie obcą i dziwnie znajomą w jednym. Ostatnim, co Baśka zapamiętała, zanim nie zatopiła napotkanej twarzy w potoku swoich słów bez pozornego ładu i składu było to, że twarz ta, mimo upływu ponad dwudziestu lat, nadal była całkiem niezła.

Krzysiek przez całe życie pamiętał jedno i to samo. Że co ma być, to będzie.

9 maja 2015

Fot. http://aestheticblasphemy.com/

Co minutę na świecie umiera ponad 100 osób.

***

Sheryl Sandberg updated her cover photo. Tym krótkim tekstem Facebook, jedno z pierwszych źródeł codziennej informacji, po raz kolejny poszerzył kilka dni temu moją wiedzę o wycinku świata i czyjegoś życia. 

Później była ona i on, i ślubna fotografia. Perfekcyjna od zakochanego kosmyka jej włosów na twarzy po nieodróżnialną od koloru jego włosów, pewną swojego uczucia jarmułkę. Autentycznie piękna i pięknie autentyczna zarazem. Zoom na mające trwać po stare lata z wianuszkiem wnuków wokół fotela szczęście. Biel i czerń stroju, jin i jang, ja Ciebie a Ty mnie. Na zawsze, a przynajmniej dopóki śmierć nas nie rozłączy.

Chwilę poźniej tak bardzo niemogące być prawdą komentarze pod zdjęciem. Google search. David Goldberg, tech entrepreneur, died while exercising at Mexican resort. A więc to prawda. 47 lat.

Pssst, iskierka zgasła.

Nie wiem, dlaczego akurat COO Facebook'a i zdecydowanie za wczesna (jakby kiedykolwiek była odpowiednia i we właściwym czasie) śmierć jej męża zrobiły ze mną to, co zrobiły. Najpierw wstrząsnęły bez zmieszania od środka, a potem wrzuciły wszystko, co wokół w obróbkę slow motion. Końcowa scena to rozrzucone po podłodze myśli, które plątały się pod moimi nogami, a ja nie miałam dość siły/chęci/energii, żeby je pozbierać. Aż do teraz.

O Sandberg wiem z powodu jej świetnego przemówienia w ramach TED i napisanej przez nią, a połkniętej przez mnie książki - "Lean In". Mimo wszystko, to nic więcej niż jedynie. O jej mężu dowiedziałam się dopiero podczas wspomnianej lektury - to jeszcze mniej niż jedynie, chociaż zdążyłam zanotować, że był niesamowitym człowiekiem, przyjacielem i tatą. I najlepszym partnerem (partnerstwo to słowo klucz w słowniku Sandberg i jej staraniach o odpowiednią pozycję kobiet w biznesie). Oprócz tego, jestem przecież na tyle duża, żeby wiedzieć, że czarna strona rzeczywistości nie omija najbardziej znanych/najmądrzejszych/najbogatszych/najpiękniejszych. Że dla chorób, nieszczęśliwych wypadków i śmierci, wszyscy bez wyjątku jesteśmy tacy sami. Nieznośnie równi i odrętwiająco bezsilni. Przezroczyści. Bez historii, teraźniejszości i przyszłości. Bez tony radości, którą wywoływaliśmy na twarzach najbliższych. Bez kilometrów starań na rzecz bycia najlepszą wersją siebie, dzień pod dniu lub od święta. Bez hektolitrów łez wylanych przez rodzinę  i znajomych wtedy, gdy nas już nie ma. Bez niczego, co mogłoby odmienić nasze losy, te zapisane w przeznaczeniu albo będące przypadkiem.

W stronę Sheryl Sandberg posyłam swoje myśli, jedyne, co mogę zrobić. Mimo że jest dla mnie kimś zupełnie obcym i zupełnie jedynie, to własnie świeża historia jej rodziny wywyłała lawinę . Aż tak dużego poruszenia. Aż tylu myśli. Aż takiego dyskomfortu, strachu i pewności jednocześnie.

Poruszenie to nic innego jak zachwianie równowagi. Informacja o śmierci Davida Goldberga, nagła i niespodziewana, przyswojona pomiędzy porcją czegośtam na widelcu a łykiem wody, poruszyła mój wewnętrzny spokój, od jakiegoś czasu przyjemnie niezakłócony na diecie dobrych informacji i jeszcze lepszych wibracji.

Niepozbierane myśli leżały na podłodze do dzisiaj, bo nie wiedziałam, od czego mam zacząć ich zbieranie, żeby w międzyczasie nie spowodować jeszcze większego bałaganu. Wreszcie się za nie zabrałam. Krok po kroku, powoli. Podnoszę z ziemi, przyglądam się i staram się nazwać uczucie towarzyszące spoglądaniu na każdą z nich z bliska. Jakoś idzie.

Uwierający dyskomfort na przemian ze ściskającym za gardło strachem. O wszystkich Moich. Bo świat bywa okrutny, życie nieprzewidywalne, a wszystko jest takie ulotne.

Na koniec (i na szczęście) powolne ukojenie w ramionach narastającej pewności. Przypominanie sobie na głos życiowego status quo.  Że jedyne, co pewne i na co mamy namacalny wpływ to doświadczane właśnie tu i właśnie teraz. A okresowe zachwiania równowagi, spokoju i komfortu mają służyć odświeżaniu sobie tej wiedzy i pewności, tak, żeby nie zapomnieć.

Uważaj. Bądź czujny. Wykorzystuj. Nie miej czarnych myśli, ale zawsze miej z tyłu głowy tą jedną. 

O ulotności.





3 maja 2015

Fot. http://williammurray.co.uk/
Początek 8 miesiąca. W krainie nieskażonej mięsem, z wyłączeniem ryb, spędziłam już ponad pół roku (o początkach, powodach, szczególnych motywacjach lub ich zupełnym braku przeczytacie tutaj). Dla jednych to dużo, dla innych nic, dla mnie - idealny moment na splecione z kilku luźnych myśli obserwacje i podsumowanie. Pierwsze albo pierwsze i ostatnie.

1. 

Kopernik był w błędzie, precz z heliocentryzmem. Prawda jest taka, że Ziemia kręci się wokół kotleta. Jedzenie mięsa jest zakorzenione w naszej świadomości głębiej niż Rów Mariański i niewiele wskazuje na możliwość zmiany w tym temacie. I nie chodzi tu nawet o Polskę, fortecę schabowego myślenia. Codziennie przekonuję się, że mimo coraz częstszego otwierania ludzkiej głowy i portfela na nowe, mięsocentryzm i tak trzyma się mocno. Jest religią uniwersalną, ponad państwowymi i kolorystycznymi podziałami. Oprócz mięsa, karmi się zdzwieniem. Prosty przykład. Oprócz większości stricte brytyjskiej, pracuję aktualnie z Chinką, Gambijką, kilkoma Hindusami i Malezyjczykiem. Za każdym razem, gdy - zupełnie przy okazji i mimochodem - wychodzi w rozmowie fakt mojej bezmięsności, powtarza się ten sam schemat. To, co przed sekundą przekazałam sama w formie stwierdzenia, powraca do mnie za chwilę pod postacią pytania. "NA PRAWDĘ (zastępowane czasem przez W OGÓLE) nie jesz mięsa?". No więc na głos powtarzam. A po cichu zaczynam dochodzić do wniosku, że jednym ze skutów ubocznych jedzenia mięsa jest chyba problem ze słuchem. 

2.

Święta i wszystkie inne okoliczności sprzyjające rodzinnym spotkaniom to sprawdzian. Niepisemny test pamięci niejedzącego mięsa i tego, kto się na mięsie wychował (przede wszystkim pokolenia naszych dziadków). W ostatnich siedmiu miesiącach byłam poddawana testom kilkukrotnie, jednak najbardziej zapadły mi w pamięć te okołoświąteczne w wydaniu babci: 

Test nr 1

Babcia: A co ty, Magdusia, mięsa OSTATNIO NIE JADŁAŚ? 

Ukryty przekaz: To pewnie jakiś wybryk z tej Anglii, na pokaz. Pewnie zaraz się wnusiu zapomnisz i na polskiej ziemi obliżesz po pysznym babcinym schabiku.

Nie wyszło, pamiętałam, że mięsa nadal nie jem. Ale i tak punkt dla babci, sprytnie manipulującej użyciem czasu przeszłego.

Test nr 2

Babcia patrzy raz na mnie, raz na półmisek wędlin na środku stołu. Ping-pong. Czując, że zaraz coś się zadzieje, klaruję sytuację.

Ja: Babciu, wiesz, że nie jem mięsa. 
Babcia: No wiem, wiem. Ale dzisiaj przecież TEN JEDEN RAZ możesz zjeść, potem znów nie będziesz jadła. 

Znowu to samo, nie wykorzystałam swojej szansy. Wciąż mam "ten jeden raz" w zanadrzu, do wyciągnięcia z rękawa, gdyby mi się niejedzenie mięsa na kilka minut znudziło. 

3. 

Mity, już nie tylko greckie, ale przede wszystkim polskie i pochodzące z komentarzowej otchłani internetu to skarbnica wiedzy o człowieku. Streszczenie tych najważniejszych uznałam za swoją powinność.

Nawet jeśli z jakiegoś powodu bardzo by człowiek chciał, to niejedzenia mięsa nie da się ukryć. Bo strajkując przeciwko temu jedynemu właściwemu pokarmowi, jest się przecież albo za chudym (niejedzenie mięsa to innymi słowy niejedzenie niczego, anokreksja czyli), albo za grubym (niejedzenie mięsa to innymi słowy jedzenie wszystkiego innego, z naciskiem na buły, kluchy i każdy inny róg węglowodanowej obfitości, którym biedny człowiek rekompensuje sobie braki jedynego słusznego źródła białka).

Obwody to oczywiście tylko jedno. Tych, którzy pochopnie wykluczyli ze swojej diety mięsne przysmaki spotykają i inne nieprzyjemności. Buntują się paznokcie, skóra i włosy, odpowiednio łamiąc się, szarzejąc i tracąc połysk. Człowiek traci też mięśnie i siły, więc o sportach (nawet w wydaniu rekreacyjnym) może jedynie porozmyślać, o ile na to starczy mu energii. Na koniec, zmęczona i na skraju wyczerpania jednostka nie znajduje ukojenia nawet we śnie, bo i ten dla bezmięsnego nie chce nadejść.

Jedyną nicią Ariadny pozostaje nawrócenie się na właściwy mięsny pokarm. Ja się nie nawróciłam, dlatego resztkami sił wypisuję bzdury.

4. 

Poszerzenie kulinarnej wiedzy, otworzenie głowy i kubków smakowych. Tak opisałabym w kilku słowach to, co przyniosło mi pierwsze bezmięsne siedem miesięcy.

Komosa ryżowa, bataty, jarmuż. To, co miałam w tym czasie w ustach po raz pierwszy, na stałe zagościło na cotygodniowej liście zakupów i zyskało swoje niezbywalne miejsce w kuchni.

Kasza jaglana, ciecierzyca, soczewica i soja. To, co zawsze mi smakowało, ale ginęło w gąszczu innych produktów (często tracąc w międzyczasie datę przydatności) stało się podstawą i głównym składnikiem. Placków, wegeburgerów, strączkowych pasztetów albo jednogarnkowych mieszanin w przypływie lenistwa.

Czosnek, chilli, bazylia, kolendra, pietruszka. To, co było we mnie od zawsze, czyli potrzeba silnego aromatu, wzrosło o 100% odkąd nie jem mięsa. Zatem podlewam, zrywam, siekam i dodaję, marząc o tarasie z wydzieloną zielarską przestrzenią.

JadłonomiaTinned TomatoesVeggie Runners. Odkrycia zielonych miesięcy to rownież kolejne blogowe perełki (no, może oprócz strony Jadłonomii, którą znałam już wcześniej, chociaż nie robiłam z niej kiedyś tak aktywnego użytku). Czasami wkładam do garnka 100% tego, co znajdę w przepisach, innym razem szukam jedynie kierunku albo inspiracji, mocno doprawiając własnym instynktem i eksperymentami.

Na bezmięsnym lądzie jest dobrze, lekko i zielono. Nie chce się stąd wracać. I w przeciewiństwie do urlopu - wcale nie trzeba. 


 
© 2012. Design by Main-Blogger - Blogger Template and Blogging Stuff