24 stycznia 2015

Fot. http://www.hdwallpapers.in/


Jesteśmy dzisiaj tacy mądrzy. Na barkach naszej wiedzy wznosimy, niczym Hiszpanie wieże z ludzi, kolejne piętra panowania nad światem. Ogarniamy rozumem to, co od zawsze wyrywało się spod jarzma racjonalności. Wiemy już, że kochamy mózgiem, nie sercem i że chemiczny proces o imieniu miłość, podsycany miłością fizyczną, nie trwa dłużej niż kilkanaście miesięcy.

Jesteśmy dzisiaj tacy samowystarczalni. O długości i sile uczuć dowiadujemy się z książek, którym nie w głowie diety - im są grubsze, tym lepsze. Po łzy wzruszenia udajemy się do ciemnego kina, najchętniej wyludnioną porą albo do zamkniętego na klucz pokoju, jasnego od poświaty projektora. Spazmy uniesienia i trochę gimnastyki są w stanie zapewnić nam niezłej jakości wibrator i konto na Pornhub. 

Jesteśmy dzisiaj tacy popularni. Nieustannie poszerzamy towarzyskie kręgi, wbrew pozorom nie tylko na Facebook'u. Dopamina, adrenalina i oksycotyna to teraz nasze dobre znajome. Hurra, są jeszcze przecież szczęśliwe endorfiny! Znamy się wszyscy na wylot, ze wspomnianych już książek i artykułów o wysokim IQ. Wiemy, do której z koleżanek uśmiechnąć się po przyśpieszone bicie serca, a która podniesie ciśnienie krwi 
i obleje zalotnym czerwonym rumieńcem. Kto dołączy do radosnego tańca hormonów, niekoniecznie i nie tylko sobotnią nocą?

Nafaszerowani twardą miłosną wiedzą jak powietrze afrodyzjakami podczas domowego rendez-vous, będąc 
w związku rozbieramy wszystko na czynniki pierwsze. Zdejmujemy warstwa po warstwie, obracamy w rękach, oglądamy od tyłu. Doprowadzamy się do szaleństwa. Powtarzając niezliczoną ilość razy, zaczynamy być zmęczeni. Aż nagle i niespodziewanie, w szybkim okamgnieniu, to, co było kiedyś całym naszym światem ulatnia się jak eter. Ale nie cierpimy, bo swoje przecież wiemy. Miłość to tylko chemia. Będzie ją można jeszcze powtórzyć. I następny, i jeszcze raz. Aż dojdziemy do stanu perfekcji i miłość przestanie być trudna, nie będzie zadawać pytań i nie będzie wymagać.

Wykarmieni wiedzą trawioną w obecności uczucia, nad którym trzeba pracować, wiemy, że nie musi tak być.

Jeśli powrócimy częścią siebie do ciemnych wieków panowania serca i wszystkich jego prozaicznych zachwytów.
Jeśli codzienne dawanie nie będzie odrabianiem pańszczyzny, tylko radosną wykrochmaloną niedzielą.
Jeśli rozstaniemy się na kilka chwil z codziennym szkiełkiem i okiem.

Jeśli będziemy na tyle mądrzy, żeby nie dac uciec szczęściu miłości, które do nas przyszło i może się nie powtórzyć.

17 stycznia 2015

Fot. http://www.theminimalists.com/
Było sobie raz Szczęście. Niewysokie, chude i od czasu do czasu szczerbate, ale zawsze uśmiechnięte. Podkowa od ucha do ucha, świeczki na torcie w oczach, słychać je było na drugim końcu miasta, chociaż mikrofonu nigdy nie potrzebowało. Paradoksem Szczęścia było to, że nie mając niczego, mogło mieć wszystko. 

***

PUBLICZNE

Śledząc mediowe doniesienia, trudno oprzeć się wrażeniu, że szczęście - jeśli w ogóle jest - mało go wokół. Tragedia goni tragedię, matki zabijają własne dzieci albo dzieci mordują rodziców. Trzask, pif-paf, bang. Tu brakuje nawet wody do picia, tam ktoś nie jest w stanie wydostać się z domu inaczej niż za pomocą dźwigu, jeszcze gdzie indziej zaginął kolejny samolot z ponad setką pasażerów na pokładzie. Smutek, płacz, cierpienie.

Od świtu do nocy, nieustannie i niezmęczenie, telewizja, prasa i radio karmią nas przygniatającymi wiadomościami. Siedząc na kanapie, wcinamy to, co widzimy i słyszymy. Obrastamy w tłuszcz traumy, żalu 
i hektolitrów łez. Każde kolejne nieszczęście jest jak niechciany kilogram. W obawie przed wszystkim, co wokół, coraz ciężej jest się nam podźwignąć ze świata niesprawiedliwości i nieszczęścia. Śmiało wystawić głowę
w stronę słońca. Bosymi stopami podeptać trawę, która może wreszcie kiedyś przestanie być bardziej zielona
u sąsiada.

PRYWATNE

Spotykamy się z kumplem albo przyjaciółką. Szybka wymiana plotkowych dóbr popijana latte w termicznej szklance albo rozlewana do brzuchatych kieliszków razem z czerwonym winem, zazwyczaj prowadzi w jedno i to samo miejsce. Kaśka i Piotrek się rozstali, siostra jednego z nich popadła w depresję, Anka zmaga się z chorobą. Nieźle ma się w zasadzie tylko Julka. Wiedzie nudne mieszczańskie życie bez ekscesów, wszystko jej się układa, chyba jest szczęśliwa. No właśnie. 

Często stawiamy "zwyczajne" szczęście  w parze z czymś nudnym i nieekscytującym. Niech idą pod rękę, taką zwykłą i codzienną, aż gdzieś tam, hen, na horyzoncie zleją się w jedno. W ten sposób sami deprecjonujemy szczęście. To samo szczęście, którego tak pragniemy i którego sobie kilka razy do roku życzymy, nie do końca chyba nadążając refleksją i zrozumieniem za swoim językiem.

NAUKOWE

Garść statystyk na temat szczęścia pojawia się w książce Eckarta von Hirschhausena Szczęście rzadko zjawia się 
w pojedynkę. Miał w nią swój wkład niemiecki naukowiec Manfred Spitzer, który w jednym z rozdziałów pisze: "Nauka o szczęściu to stosunkowo delikatna roślinka w porównaniu z wiedzą o strachu, złości czy depresji. Pomiędzy rokiem 1967 i 1994 poświęcono tym zagadnieniom około dziewięćdziesięciu tysięcy artykułów
w specjalistycznych czasopismach naukowych, w analogicznym zaś okresie odnotowano jedynie pięć tysięcy publikacji na temat szczęścia, radości i zadowolenia. Stosunek negatywów do pozytywów był przytłaczający na korzyść tych pierwszych - 18:1". I mimo że w ostatnich dwudziestu latach tematyka szczęścia zaczęła cieszyć się na polu nauki większą niż kiedyś popularnością, w zestawieniu z zainteresowaniem swoim oponentem, szczęście nadal wygląda blado.

Dlaczego? 

Dlaczego dyskurs publiczy, prywatny i naukowy ma jeden wspólny mianownik - faworyzuje nieszczęście kosztem szczęścia? 

Bo szczęście jest mniej fotogeniczne i przez to gorzej się sprzedaje, czy tego chcemy, czy nie. A oprócz tego, ludzie często są zawistni. Nie potrafią szczerze cieszyć się cudzym powodzeniem i dobrobytem. Lepiej więc powielać obraz tego, co ciemne, smutne i złe. Po raz kolejny prawda okazuje się brzydka.

I właśnie dlatego warto robić wszystko, żeby przynajmniej na kilku metrach kwadratowych swojego własnego życia nie być żądnym zysku marketingowcem. Zamiast tego - rozdawać wokół to, co dobre. Dzielić się swoim szczęściem. Nie wstydzić się go i mówić o nim głośno.

Bo szczęście jest zaraźliwe.
Bo szczęście często jest na wyciągnięcie ręki.
A potem jest już jedynie w naszych rękach.

Zwykłe, codzienne, nie zawsze w wieczorowej kiecce i szpilkach od Manolo, tańczące do rana na stole i krzyczące do mikrofonu. Ale to nie znaczy, że nudne.

11 stycznia 2015

Fot. http://www.telegraph.co.uk/
Tak się składa, że ostatnio nieco częściej niż przewidywałam to jeszcze półtora roku temu, nadaję bagaże na taśmę i zapełniam swoimi szpargałami kolejne kasetki podczas kontroli bezpieczeństwa. Do perfekcji opanowałam błyskawiczne rozbieranie się z butów. Nieco więcej czasu zabiera mi obnażenie kilku obserwacji poczynionych lotniskową porą, ale decyzja zapadła. Lecimy z tym.

Zapewne bardzo zaskakująco, spostrzeżenia będą dotyczyły nas samych. Polaków. Gdybym była Chinką albo Jamajką, zapewne skierowałabym je do jednej z tych dwóch nacji. Moje oczy nie są jednak wystarczająco skośne, a karnacja odpowiednio ciemna. Jestem Polką. Polką na lotnisku i Polką w samolocie, a węgierski przewoźnik najbliższy ostatnimi czasy mojemu kontu bankowemu zabiera na swój pokład dużo innych Polaków. Zanim wyprowadziłam się z Polski, leciałam w jego fioletowo-różowych barwach raz czy dwa i to wyczerpywałoby kategorię moich doświadczeń z jakimkolwiek "tanim przwoźnikiem" (przepraszam, była jeszcze podróż do Gdańska  razem z OLT Express w krótkim czasie działalności linii, może powinnam wystartować z tym do encyklopedii?). Zazwyczaj miałam jednak okazję korzystania z usług lotniczych dużych przewoźników narodowych kraju, który akurat odwiedzałam, gdzie - siłą rzeczy - Polacy na pokładzie byli w mniejszości.

Teraz jest inaczej. W węgierskich fotelach Wizz Air zasiada mnóstwo rodaków, szczególnie na trasie Polska - Wielka Brytania/Wielka Brytania - Polska. Nic dziwnego, jednym z największych atutów przewoźnika jest to, że jako jedyna ekonomiczna linia lotnicza "pozostał" na warszawskim Okęciu, od którego dzieli mój rodzinny dom 10 minut jazdy samochodem. To komfort, z którego nie zamierzam rezygnować nawet kosztem nieco droższych  biletów w porównaniu do tych, które zapewne mogłabym nabyć, latając do i z Modlina.

Wracając do rzeczy, obserwuję więc na lotnisku dużo Polaków. Nie czując się ani lepsza, ani gorsza od żadnego
z nich, jestem jednak niezmiennie zadziwiona tym, co widzę. I jednocześnie tym, czego nie widzę. A szkoda.

Dlaczego?

1. Pociąg do kolejek

Większość Polaków, lecąc samolotem zapomina chyba, jaki środek transportu wybrała. Nie, nie jedziemy
w podróż kolejką. I nie, nie musimy jej formować, czekając na otwarcie lotniskowej bramki, gdy tylko na horyzoncie zamajczą postacie pokładowego personelu. Naprawdę nie musimy się tłoczyć jak po mięso w PRL-u, żeby dostąpić zaczytu wejścia na pokład samolotu. Wsiądzie każdy, kto ma bilet. Miejsca (mimo że na nienumerowanym fotelu) też nie zabraknie. Obraz ponad stu osób napierających na siebie przez minimum 10 - 15 minut, byle tylko być jak najbliżej bramki, gdy ta się otworzy jest... jedyny w swoim rodzaju. Szczególnie
z perspektywy miejsca siedzącego, jakich - gdyby ktoś nie zauważył - wokół pełno, nieśpiesznie kończąc kawę
i przeglądając gazetę, a następnie udając się bez ryzyka cudzego łokcia w swoim boku na koniec kolejki
(a w zasadzie na początek, bo kolejki wtedy w zasadzie już nie ma).

Obraz malowany pędzlem niepojętej dla mnie niecierpliwości i sztucznego pośpiechu prowadzącego donikąd powtarza się również wewnątrz samolotu - czekając w długich kolejkach do łazienek stojąc pomiędzy siedzeniami i przy wyściu z samolotu.

A wszystko to nie dotyczy jedynie panów w dżinsowych kurtkach sprzed ćwierć wieku i ze spraną sportową tobą na ramieniu, którzy lecą samolotem po raz pierwszy albo do pracy niekoniecznie intelektualnej. Zadziwiające.

2. Rozpinka, raz!

Nie wiem, może jestem dziwna, ale uważam, że pasy zostały zamontowane w środkach transportu w jakimś celu. Tak w samochodzie, autokarze, jak i samolocie właśnie. Wsiadasz - klik - zapinasz - kończysz podróż - klik - rozpinasz. Proste, prawda? Tym bardziej intrygujący jest dla mnie dziwny pęd do rozpięcia pasów w samolocie możliwie najszybciej po starcie, gdy tylko tak bardzo niepożądana ikonka "zapiąć pasy" przestanie razić w oczy. Oczywiście, rozumiem, że pas może z oczywistych powodów uwierać osoby o mocno nadprogramowych gabarytach, odbiegających od przeciętnych wymiarów pasażera samolotu (szczególnie w liniach ekonomicznych, które z konsekwencją godną podziwu pozostawiają coraz mniej miejsca na samorozpostarcie). Nie oszukujmy się jednak - takie osoby stanowią drobny procent wszystkich pasażerów na pokładzie. Skąd więc, wyglądająca na wrodzoną, niechęć do utrzymania pasa w stanie zapiętym? Tym bardziej, że ten samolotowy jest chyba najmniej inwazyjny ze wszystkich mi znanych. Zazwyczaj siedząc w fotelu na wysokości kilku tysięcy metrów i tak nie tańczymy lambady, więc nieskrępowanie bioder nie powinno być naszym priorytetem. W rzeczywistości, pasa przecież nie czuć. Czuć jednak i widać polską fantazję, której jeśli nie można okazać w inny sposób, niech przynajmniej zostanie wypięta z pasa. A co.

3. Magisterium z tragicznego myślenia

Nie ma ciekawszego tematu na pokładzie niż omawianie w szczegółach niedawnych tragedii lotniczych albo analiza porównawcza najgorszych samolotowych doświadczeń życiowych, prowadząca do tego, kto był potencjalnie bliższy ewentualnemu "zdarzeniu". Tu półtorej godziny opóźniony odlot, co "musiało o czymś świadczyć", tam orła cień widzianny zza okna autobusu na płycie lotniska, a jeszcze gdzie indziej turbulencje,
o jakich ci się nie śniło ("nie, u mnie były większe"). Raz miałam nawet wątpliwą przyjemność siedzenia
w samolocie obok mężczyzny, który mówiąc do siebie, mówił dużo bardziej do mnie, a tematem były różnice pomiędzy budową maszyny, którą lecieliśmy a tymi z lat siedemdziesiątych (już w pierwszej minucie monologu dowiedziałam się, że różnic brak). Polak ekspertem od wszystkiego. Od tragicznego myślenia szczególnie.
W samolocie przede wszystkim. Najlepszym remedium na podróż pozostają chyba duże słuchawki na uszach
i głośna muzyka wewnątrz.

Chciałabym nie być świadkiem podobnych obrazków i wierzę, że kiedyś przestanę. Pierwszą podróż bez którejkolwiek z powyższych klatek oprawię w ramki i powieszę nad łóżkiem.




4 stycznia 2015

Fot. http://www.huffingtonpost.com/

Co roku jest tak samo. Obraz malowany rękoma noworocznych postanowień jest wielobarwny i głośny jak munchowski Krzyk. "Zainteresuj się mną". "Skończ z tym, zacznij z tamtym". "Zrób coś ze swoim życiem". Głosy tańczące w naszych głowach na przełomie kolejnych lat zdają się trenować ze zdwojoną siłą. Ot, magia początków karnawału. Wirują myśli, postukują chęci, lśnią zobowiązania składane samym sobie. Tańczyć każdy może. I prawie każdy z tego korzysta.

W tanecznych figurach noworocznych postanowień, w oczy rzucają się cztery podstawowe kroki.

Krok 1. CIAŁO

Siłownie i kluby fitness pękają w styczniu w szwach, podobnie, jak jeszcze kilka dni wcześniej pękały na brzuchach
i udach ich świeżo upieczonych bywalców ubrania po okołoświątecznym obżarstwie. Ale co tam, przecież przejdą na dietę i będą się więcej ruszać od Nowego Roku. Pochłaniając piątą porcję sernika myślą o tym, jak pięknie będzie nie jeść nic, popijając "nic" jeziorem wody mineralnej. Ale to przecież dopiero po Sylwestrze. Na zdrowe życie jest dzisiaj przecież za wcześnie, przyjdzie na to bardziej właściwy czas. Od Nowego Roku.

Krok 2. ROZWÓJ

Plany rozwoju osobistego również przeżywają renesans w okolicy zimowego przesilenia. Najkrótszy dzień, najdłuższa noc i ciągnące się w nieskończoność wizje samych siebie rozmawiających już niedługo po mandaryńsku z Markiem Zuckerbergiem. Albo przybijających do ściany piąty zdobyty w jednym miesiącu certyfikat kwalifikowanego coach'a. Nauka na pamięć i recytowanie od tyłu biografii Oriany Fallaci. Pomysłów jest wiele, a początek roku przecież tylko jeden na 365 dni. Trzeba się śpieszyć z własnoręcznym kreśleniem swojej mapy autorozwoju, bo nawet najlepszy GPS nas w tym nie wyręczy. Ale to wszystko potem. Od Nowego Roku.

Krok 3. WNĘTRZE

Kolejny styczeń i następujące po nim miesiące co roku mają z nas zrobić lepszych ludzi. Taki Wielki Wybuch dobra gdzieś tam w naszym środku. Będziemy pomagać starszym sąsiadom wnosić po schodach zakupy i przekazywać jeden procent podatku na najbardziej szczytny ze szczytnych celów. Wzmocnimy swój nadwyrężony kręgosłup moralny. Zrobimy wszystko a nawet więcej i będziemy robić to już zawsze. Od Nowego Roku.

Krok 4. ZWIĄZKI

Po Nowym Roku łatwiej będzie też pielęgnować związek. Tak, jak Kopciuszek zgubił po północy pantofelek, tak my po północy 31 grudnia zostawimy gdzieś wszystkie swoje gorsze dni i dawne nienajlepsze nawyki. Będziemy dbać, wspierać i cieszyć się każdą wspólnie spędzoną chwilą. Od Nowego Roku.

Też miałam kiedyś listę noworocznych postanowień. Dzisiaj już jej nie mam.

Dlaczego zwlekać z najważniejszym rzeczami aż do Nowego Roku? Po co się tak ograniczać?

Dobrym człowiekiem o sercu wielkości Placu Defilad można starać się być zawsze. Niepotrzebny jest do tego styczeń i Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy, chociaż akurat ona zasługuje na wspieranie jej najdrobniejszym fragmentem myśli.

Na zainwestowanie w siebie, czyli największy kapitał, który mamy, tak samo dobra jest środa w środku kwietnia, przedostatni dzień roku albo drugi stycznia.

Tylko od nas zależy, kiedy zaprowadzimy zmiany. W sobie, swoim życiu i otoczeniu. I właśnie dlatego od jakiegoś czasu nic nie postanawiam. To moje niewypowiedziane postanowienie nienoworoczne.
 
© 2012. Design by Main-Blogger - Blogger Template and Blogging Stuff