2 grudnia 2015



Ten moment, gdy coś, co skupia na sobie uwagę świata, znika z pozycji wiadomości pierwszej rangi. Po kilku albo kilkunastu dniach, zawsze podobnie, jeśli nie tak samo. Już nie na samej górze i bez krzyku czerwonego paska w tle, wchłonięte przez fragmenty równoległej rzeczywistości. Koniec pierwszych emocji czy początek niekończących się myśli?

Styczeń 2005, Paryż. Spędziłam tam swoje osiemnaste urodziny. Co było przedtem? Między innymi to, że nauka francuskiego przychodziła mi bardzo łatwo. W szkole i poza szkołą. Lubiłam sobotnie zajęcie w Instycie Francuskim przy Placu Bankowym, na równi z wertowaniem cieniutkich stron słownikowego kolosa 'Le Petit Robert', który bynajmniej do małych nie należał.

Kilka miesięcy później, po maturze, wyjechałam na ponad dwa miesiące do Londynu. Tydzień po 7/7. Nie miałam wtedy problemu z tym, żeby prawie codziennie przez kilkadziesiąt dni dojeżdżać kolejką DLR z Greenwich do Canary Wharf. Nie miałam problemu z tym, żeby w mojej głowie zakiełkowała myśl o studiach w Wielkiej Brytanii zamiast w Polsce, o niewracaniu z Londynu do Warszawy. Wróciłam. Wróciłam, żeby dzisiaj, z powrotem na angielskiej ziemi, odgrzewać wspomnienia; wszystko to, z czym nie miałam wtedy problemu.

Dzisiaj mam problem.

13 listopada 2015. Z Polski przyjechał kilka dni wcześniej mój brat ze swoją dziewczyną, po raz pierwszy odwiedzając nas w Anglii. Spędzaliśmy piątkowy wieczór nad grą planszową i domowym grzanym winem. Gwarno i radośnie. Do chwili, gdy po którymś kieliszku wina zaczęłam przeglądać Facebooka. Bataclan, kałasznikow, wybuch, restauracja, rzeź. To nie działo się naprawdę.

Byłam jedną z wielu osób, które nie mogły tej nocy zasnąć, a następnego poranka nie były w stanie zmrużyć oka po pierwszym przebudzeniu. Przez kolejne dni spędzałam każdą wolną chwilę porównując najnowsze doniesienia na przeróżnych portalach informacyjnych. Kilkukrotnie zdarzyło mi się zmienić trasę podróży do albo z pracy i nie wstydzę się do tego przyznać. Nie wstydzę się przyznać do swojego strachu.

Bo dzisiaj mam problem.

Jestem bogatsza o dziesięć lat życia i uboższa o przekonanie, że żyjemy na najlepszym z możliwych światów. Realnie stąpam po ziemi, którą kocham bardziej i pełniej z każdą chwilą, i której jednocześnie coraz bardziej się boję. Ale to jedyna ziemia, którą dotychczas wynaleziono a ja zamierzam dalej po niej chodzić. Chociaż wiem, że nie będzie łatwo. Nigdy nie jest, gdy jest się świadomym.

"To think too much is a disease, a real actual disease." (F. Dostojewski, "Notatki z podziemia"; jeden z moich ulubionych cytatów, który zdecydowanie lepiej brzmi nieprzetłumaczony)




7 listopada 2015



W rozkroku, czyli na dwa kraje.

***

1.
Walizka, torebka, podręczny, (nie) zapomnieć, spakowany, kanapka z pastą z avocado, a najlepiej dwie, oczywiście, że się zmieszczą, dobrze mamo, na Okęcie przecież tylko dziesięć minut, machanie zawsze prawą ręką (niby dlaczego miałabym machać lewą, będąc praworęczna?).

2.
Odkąd pamiętam, zawsze byłam silnie zżyta z rodzicami, bratem i swoim domem rodzinnym. (W ogóle bardzo mocno się zżywam; zdarza się, że również z rzeczami.) Wyprowadziłam się z miejsca, w którym spędziłam całe swoje dzieciństwo, nastoletniość i wyczekiwaną wczesną dorosłość - w jednym kompletnym kawałku, bez ani jednej przeprowadzki i ani jednego Erasmusa po drodze - w wieku dwudziestu czterech lat. To ani późno, ani wcześnie, ale chyba jednak później niż wcześniej. Wyprowadziłam się do miejsca oddalonego spacerowym krokiem o dziesięć minut od rodzinnego domu, w związku z czym pozostanie w nim jedną nogą było integralną częścią mojej wyprowadzki. 

Dzisiaj mieszkam tysiąc osiemset trzy kilometry od polskiego domu. Spacery do niego zmieniły się i oznaczają przejście do samochodu, a następnie - przebieranie nogami po lotnisku. 

No właśnie, lotnisko. 

Fragmenty życia pisane z hali odlotów są często dramatami. Nieważne, czy w pięciu aktach, czy trwającymi pięć minut, bo ich długość ma znaczenie zupełnie drugorzędne. Oddalająca się postać i tak jest zawsze uczuciową miazgą, skrywaną za ciemnymi okularami albo zbyt częstym odwracaniem głowy. Jest podchodzącą do gardła tęsknotą, która - paradoksalnie - właśnie w tej chwili jest najsilniejsza, chociaż z fizycznego puktu widzenia rozłąki przecież nawet jeszcze nie ma. 

3.
Nie znoszę słowa "emigracja". Kojarzy mi się z czymś nieodwracalnym i jednoznacznie smutnym. Przed oczami mam czarno-białe fotografie z podręczników do historii. Dziewiętnasty wiek, Wielka Emigracja. To była emigracja. To, że ja mieszkam poza geograficznymi granicami Polski nie jest niczym nadzwyczajnym. Jest wyborem, wypełnionym regularnymi Skype sesjami, wymianą maili i  - wbrew atmosferze wniesionej przez poprzednie paragrafy - ogromną dawką szczęścia i radości (po przeżyciu dramatu rozgrywającego się na deskach lotniska, oczywiście). I właśnie  z tego powodu, na przekór wszelkim definicjom i słownikom razem wziętymi, nie jestem emigrantką i nie przebywam na emigracji.  Dlatego, że się emigrantką nie czuję. 

Bo emigracja zaczyna się i kończy się w głowie. 

4.
Uczenie się nowych rzeczy o sobie samych jest fascynującym procesem. 

Dzięki temu, że przyszło mi mieszkać poza Polską, dowiedziałam się o sobie na przykład tego, jak szybko asymiluję się z nowym otoczeniem. Nie potrzebuję pokładów czasu wykorzystanego ani straconego, żeby znaleźć miejsca, o których myślę "moje", na widok których robi mi się cieplej i za którymi potrafię tęsknić. 

Mimo że nie jestem duszą towarzystwa, sukcesywnie poszerzam grono swoich znajomych, a w zasadzie - ono poszerza się jakby samo z siebie, rośnie tak, jak wyrastać potrafi tylko ciasto na pizzę. I stawia przede mną kolejne postaci. Takie różne, takie barwne, takie piękne. Zawsze miałam szczęście do ludzi, ale teraz, budując od półtora roku swój świat od podstaw w nowym miejscu, widzę to dużo wyraźniej. Nie chciałabym zatracić tej ostrości. 

Uczę się, że można być z siebie dumnym, że można o tym mówić i  że nie ma w tym nic złego. Bo życie w kraju innym niż ojczysty i w języku innym niż pierwszy, które nie tylko udaje się ogarniać, ale które tak po prostu się udaje , może być powodem do dumy.

6.
Od kilku miesięcy czuję, że oswoiłam już swoje aktualne miejsce na ziemi, a ono zaakceptowało mnie i tak sobie funkcjonujemy w tej naszej pięknej codziennej symbiozie, co jakiś czas dzieląc się jej najbardziej instagramowalnymi fragmentami ze światem. 

Jadąc w przyszłym miesiącu do Polski, nie pojadę po raz kolejny do domu. Pojadę, po raz pierwszy, z domu do domu. 

***

Rozkrok tylko początkowo jest niewygodny, a nawet - bolesny. Po znalezieniu odpowiedniej pozycji, można w nim z powodzeniem trwać, zamieniając dramat w piękną powieść. 







3 września 2015



Przyszła otulona w szarość, w której chce się zakopać albo taką, co przegania swoim kamiennym obliczem.

Robi się ciszej, głośniej, krócej i dłużej jednocześnie. 

Na zewnątrz jakby mniej słychać. Ludzie chowają się do środka tak samo przed zapowiadanym od tygodnia silniejszym podmuchem, jak przeciągiem z własnego oddechu. 

Zabawa przenosi się do zamkniętych lokali, a przoduje ten, w którym zaczynają się tłoczyć podrzędnie złożone myśli. "Jeszcze jedna!". "Jeszcze raz to samo". Wypomadowane, nieuczesane, świeże, wyjęte z zeszłorocznego słoja z etykietą "na później". Nie pozwalają zasnąć, potrafią wybudzić w środku nocy. Są wszędzie, bywając wszędobylskie, wścibskie i bardzo niewychowane. I z tego wszystkiego rodzi się zmiana zdania, wciąż i wciąż, kilkanaście razy częstsza niż zmiana bielizny.

Wszystko kurczy się w sobie. Dzień zaczyna dawać za wygraną szybciej niż ostatnio. Nawet niezmęczone trio energia, siła i motywacja coraz częściej bawi się z nami w chowanego. 

Niebo potrafi ze swojej niemocy nad światem zapłakać na wszystkie możliwe sposoby, tak, żeby przypadkiem za szybko nie znudzić swoim jestestwem; i tak mży, kapie, pada albo leje.

Coraz dłużej w czterech ścianach. Tam, gdzie koc, kapcie i książka, i długi wieczór, który zawsze okazuje się zbyt krótki, szczególnie w tygodniu. I jeszcze tam, gdzie ekscytacja na myśl o wybraniu się do kuchni po kubek herbaty z miodem równa jest tej, z jaką sprowadzano z Azji przyprawy w czasach wielkich wypraw i odkryć geograficznych. 

Po raz pierwszy od miesięcy włączony kaloryfer.

Nie po raz pierwszy i z pewnością nie ostatni brak puenty.

Jesień.

29 sierpnia 2015


Nie mam krystalicznie określonego pomysłu na ten tekst, ale czuję, że nie mogę go nie napisać. I wiem, że pod koniec będę z niego - przynajmniej względnie - zadowolona. I nie piszę tego, ot, tak sobie. Piszę dlatego, że sobie ufam. Sobie i swoim przeczuciom.

Nasze życie tu i teraz nie jest ani łatwe, ani lekkie; momentami bywa wręcz nieprzyjemne, a nieprzyjemność ta nie wynika wcale ze sporu czy też zgody z Kunderą. W gruncie rzeczy, jej powód jest bardzo prosty i nie trzeba tęgich głów ani słownika wyrazów bliskoznacznych, żeby właściwie go nazwać. To RZECZYWISTOŚĆ. Ta sama, w której przyszło nam funkcjonować - każdemu z osobna i wszystkim razem - i nie inna niż ta, która potrafi czasami drapać i uwierać jak nieodcięta metka od bielizny. I nie wiem, czy kiedyś było prościej, podobnie, jak nie mam pojęcia, czy za sto lat będzie łatwiej. Pewna jestem jedynie dzisiaj, w którym przyszło mi się nad tym wszystkim zastanawiać. Dzisiaj z jednej strony głośnego i zdecydowanego, ale po cichu rozedrganego jak niepewny płomień i - często - zjadającego się od środka.

W naszych dzisiaj bardzo często nie zgadzamy się z tym, co nas otacza, zarówno w mikro-, jak i makroskali. Bywamy rozgoryczeni i wściekli, żeby w ekstremalnej sytuacji pod koniec kolejnego zmęczonego dnia topić się w coraz bardziej rwącej rzece żalu nad światem albo hejtu dla rzeczywistości. Rzece, która ma swój początek w czymś ot, tak przecież niewinnym. Jeśli na górze, to nie Babiej, tylko w tej z niepozmywanych naczyń albo rzeczy nie na swoim miejscu, w zasadzie bardziej przypominających cały masyw. Może być też kolejny list od jakiegoś naburmuszonego urzędu, bez otwierania wiemy, w jakiej sprawie - przecież zamknęliśmy ja już przynajmniej trzykrotnie. Nieumyślne otworzenie złej strony w internecie, z której - niczym z Puszki Pandory - wysypią się informacje o chorych ludziach, szalonych ludziach i jutra na ulicy, którego należy się obawiać. W pracy jeden komentarz za dużo z ust osoby, o której mamy zbyt dobrze wyrobione zdanie, bo zazwyczaj woli robić wszystko niż skalać się wykonywaniem swoich zadań; tych, które trzeba potem po niej zebrać do kupy, siedząc po godzinach i grzęznąć w nadgodzinach, za których płacenie nie jest normą. Iskry zapalne są wszędzie. Jednocześnie, nas samych nie ma nigdzie poza miejscem, gdzie jesteśmy. 

Dużo z tej swędzącej rzeczywistości bierze się z tego, że za dużo wiemy i jesteśmy przeładowani informacyjnym materiałem. Na temat tego, co powinniśmy, czego nie możemy, że to prowadzi tam, gdzie podążają wszyscy, a tamto donikąd albo tam, skąd nikt nie wraca, bo tak mówią wyrocznie statystyki, media, mędrcy albo przyjaciele. Kilkadziesiąt razy dziennie Facebook i jego rodzeństwo przypominają zdjęciami kolejnych - takich rzeczywiście słodkich i do schrupania albo tych jedynie pomarszczonych, o których ciężko cokolwiek powiedzieć - twarzyczek, nóżek i fałdek o tym, że ludzie z Twojego kręgu znajomych się rozmnażają i polecają to wszystkim, w tym również Tobie. Z nie mniejszą niż to częstotliwością informują o ludzkich awansach, uwidocznionych przez kolejne senior czy general przed pełnioną funkcją; najczęściej korpofunkcją, oczywiście. Zabierają w odległe podróże do egzotycznych zakątków świata albo przynajmniej do knajpy nieopodal, gdzie z chirurgiczną precyzją ustawiane są w odpowiedniej pozycji ramen i sztućce na stole - tak, żeby najkorzystniej wypaść na posyłanych niezwłocznie w socialmediowy eter zdjęciach.

Z drugiej strony, rzeczywistość może przytłaczać również dlatego, że wiemy niewiele. Niewiele o tym, co się stanie, gdy zaczniemy podejmować mniej standardowe decyzje. Porzucimy dobrze ciepłą posadę i przez kolejny rok będziemy zastanawiać się nad sensem istnienia, pomagając w uprawie kardamonu w Gwatemali. Jeszcze mniej na temat tego, czy my i nasi bliscy będziemy zdrowi, zdolni do cieszenia się sobą (albo choćby przekomarzania się lub darcia ze sobą kotów) przez kolejne długie lata. Zupełnie nic na temat tego, co nas czeka.

Nadmiar naszej wiedzy razem z bezmiarem tego, czego nie wiemy jest wszystkim, co mamy, a brzmi to jak nic poważnie i wystarczająco nieodwracalnie. I faktycznie, raczej tego nie zmienimy. To, do czego jesteśmy zdolni - to zmiękczyć stawiającą nam wyzwania rzeczywistość. Uwierzyć w siebie, swoją sprawczość i sobie zaufać. Żyjąc tym, co dzisiaj i tym, co czujemy.

Zaskakująco dużo rzeczy zawsze się ułoży, ułoży się dobrze.

A czy Ty sobie ufasz?








5 sierpnia 2015



Z ciekawością obserwuję, jak się zmieniam. Nie przypuszczałam jednak, że może to być aż tak interesującym procesem, żeby miało następnie stać się pretekstem dla bardzo konkretnego zajęcia – takiego na przykład utworzenia wpisu. A jednak. I mimo że na co dzień zmiany w sobie zauważam przede wszystkim na pewnej wybitnie nieoryginalnej płaszczyźnie fizycznej (trudno je przeoczyć, gdy – nomen omen – zaczęły usadawiać się właśnie wokół oczu), jakiś czas temu targnęła mną myśl o czymś w poważnie brzmiącej sferze mentalnej, co zasługuje na zupełnie osobną etykietę.

Czy po idealnych piętnastu miesiącach pobytu w Wielkiej Brytanii, w wyniku przebywania w innej niż przedtem rzeczywistości i wśród ludzi, którzy nie zawsze śmieją się wtedy, gdy ja się śmieję (za to wymawiają moje nazwisko poprawnie, w przeciwieństwie do sporej części rodaków), mogę mówić o jakimkolwiek swoim zangielszczeniu - potencjalnym, faktycznym, małym, dużym, jakimkolwiek?

Okazuje się, że mogę. Przekonuję się o tym każdego dnia, najczęściej jednak pochmurnego, deszczowego i wtedy, gdy zaczyna mi się wysypywać ze śmietnika. I tak zupełnie poważnie - lubię to, że się zmieniam; znowu, ciągle, jeszcze, w błahostkach albo rzeczach większych, mam nadzieję, że na lepsze.

Ale do rzeczy. Co we mnie samej uderza mnie samą po oczach w zestawieniu z tym, kim byłam i co robiłam jeszcze ponad rok temu i w jakich aspektach jestem juz zangielszczona?

1.Parasolka

Nie odbiorę sobie przyjemności zaczęcia od tego, co jest kwintesencją stereotypowego wyobrażenia o Anglii. Szaro, wieje i pada, a wręcz - leje, przez minimum 360 dni w roku. No dobrze. Owszem, zdarza się, że pada tu deszcz, polemizowałabym natomiast, czy znacznie częściej, niż w innych miejscach  i czy ilość litrów opadu na metr kwadratowy jest większa niż w przykładowej Polsce. Oczywiście bardzo dużo zależy od miejsca na mapie Wielkiej Brytanii i tutaj jestem chyba po prostu szczęściarą, że mieszkam tu, gdzie mieszkam, czyli w samym jej środku, gdzie aura jest być może nieco bardziej łaskawa, niz w innych miejscach. Wspólnym mianownikiem dla angielskiego deszczu, niezależnie od aspektów geograficznych jest jednak jego nieprzewidywalność, a następnie - przleotność. To, że w tej chwili świeci piękne słońce , nie oznacza, że za piętnaście minut sytuacja nie zmieni się diametralnie, żeby po kolejnych piętnastu znowu kusić rozłożonymi nogami, leżaka, oczywiście.

I tu wkraczamy w przestrzeń parasolki. Parasolki, która jeszcze nie tak dawno służyła mi głównie do tego, żeby na nią narzekać - że nie mogę znaleźć, że za ciężka, że zapomniałam albo nie wzięłam z premedytacją, bo przecież "nie ma mowy, żeby z tego błękitu w kilka chwil zrobiła się szarość". Pewnego dnia coś się po prostu zmieniło. Zaczęło padać, gdy byłam w drodze powrotnej z pracy, czekało mnie idealne piętnaście minut spaceru ze stacji kolejki do domu. I ja, tak po prostu i jakby nigdy nic, zrobiłam to, co oni, Anglicy. Wyjęłam po prostu parasolkę ze swojej przepastnej torby, jakby od początków istnienia świata była na jej wyposażeniu (jak przez mgłę momentami zawodnej pamięci wydaje mi się nawet, że zrobiłam to z niebywałą gracją!), otworzyłam ją i...NIC WIĘCEJ. Nie narzekałam, nie marudziłam, o przekleństwach mowy nie było, bo przeklinam jedynie od święta, a przy całym szacunku do życiodajnego opadu, tak wiekopomną chwilą mi on jeszcze nie jest. Chwilowy deszcz stał się jednak oswojony, naturalny, mój, a stosunek do parasolki uległ niewyobrażalnej wcześniej zmianie. Stała się czymś, co bez względu na okoliczności mam zawsze przy sobie, gdy czeka mnie przemierzanie świata nożnym srodkiem transportu dłużej niż minutę. I to  jest takie...angielskie.

2. Śmieci

A w zasadzie to, co należy z nimi zrobić, gdy nadejdzie chwila konieczności zmiany ich miejsca pobytu z tego pod naszym zlewem (najczęściej) na to na świecie zewnętrznym. Czyli recycling. Nie będę pozowała na proekologiczne stworzenie od chwili przyjścia na świat i przyznam się bez bicia - rzadko zdarzało mi się segregować śmieci, mieszkając w Polsce. Między innymi dlatego, że ostatnie miejsce mojego stałego pobytu w Warszawie posiadało śmietnik zbiorczy, bez osobnych pojemnikóww na szkło/plastik etc. A może pojemniki były, ale trzeba byłoby ich uważniej (i dalej) poszukać? No właśnie. Niespecjalnie spędzało mi to wszystko sen z powiek. Pełno - wiążemy - wyrzucamy - myjemy ręce, umywając je przy tym od odpowiedzialności za dalsze losy kawałków, skrawków, resztek, ścinków i ich krewnych, ergo - losy naszej planety, jakkolwiek patetycznie by to nie zabrzmiało.

Odkąd mieszkam w Wielkiej Brytanii moje podejście do śmieci zmieniło się o 180 stopni, choć był to proces stopniowy. Normą jest tu, że ludzi śmieci segregują. Minimalna ilośc śmietników na gospodarstwo domowe to trzy (recycling/resztki nie do recyclingu/odpady zielone - typu trawa i inne pochodne ogrodniczego trybu życia), które raz na tydzień/dwa tygodnie, w zależności od miejsca zamieszkania i tamtejszej aranżacji, anektowane są przez ekipę wywożącą śmieci. Tak było w naszym poprzednim miejscu zamieszkania. Odkąd się przeprowadziliśmy (kilkanaście kilometrów w linii prostej, chociaż mam wrażenie, że drogę, jaką pokonałam od szafy do szafki, pakując, upychając, segregując, czyszcząc, brudząc, żeby wyczyścić ponownie i raz jeszcze po rozpakowaniu, można by śmiało mierzyć w dziesiątkach mil), sytuacja się skomplikowała. Oprócz pojemnika na "śmieci-śmieci" (czyli te nieprzetwarzalne), który przynależy do naszego mieszkania, mamy wspólny z sąsiadami pojemnik na odpady zielone (ogrodnicze plus resztki jedzenia zarazem) oraz kilka plastkowych pojemników stojących jeden na drugim w towarzystwie solidnych toreb; jedne i drugie starannie opisane pod względem przeznaczenia (1. "karton + plastik + papier", 2. "puszki + szkło + jeszcze coś", 3. przeznaczenia nie pamiętam). Ten zupełnie nowy układ wywrócił nasze dotychczasowe życie do góry nogami. Namnożył liczbę siatek i pojemników pod kuchennym zlewem i spowodował, że wyjście ze śmieciami przeobraziło się w wychodne na minimum 10-12 minut (przy czym do samych pojemników na śmieci docieram w 5 sekund po zamknięciu drzwi). Bo trzeba rozpakować, wyjąć, włożyć, zamknąć... Gdyby dwa lata temu wróżka przepowiedziała mi taką przyszłość, zażądałabym zwrotu pieniędzy. A dzisiaj - bez mrugnięcia okiem porządnie segreguję, tak po angielsku.

3. Owsianka

Peany na cześć owsianki piałam już jakiś czas temu na blogowym profilu na Facebooku. Że jest odkupieniem śniadaniowych grzechów Anglików w postaci tostów, jajek, bekonu i fasolki. Że jedzą ją tu o poranku wcale nie rzadziej, niż to, co przed chwilą wymienione. Młodzi i starzy, w domu i w hotelu, delektując się nad głębokim talerzem albo połykając w pięć minut z papierowego kubka z dodatkiem dżemu i suszonych owoców, które dorzuca w pakiecie Starbucks.

Oczywiście owsianki nie byłoby w tym zacnym miejscu, gdyby nie transformacja mojego do niej stosunku. Albo inaczej - wyrobienia go od podstaw, odkąd jestem w Anglii. Bo dotychczas jedyne prehistoryczne wspomnienie z owsianką związane było negatywne. Pochodziło z czasów, gdy spędzaliśmy z bratem okazjonalne weekendy u cioci i wujka pełniących funkcje trzeciej pary dziadków. Rodzice na imprezie albo po imprezie (w porannej niedyspozycji, ujmując rzecz eufemistycznie), a my - nad miską owsianki, jednej na głowę i zaserwowanej w misce, która jawiła nam się studnią bez dna, gdy grzebaliśmy w niej łyżką. Nie wiem, komu było wtedy bardziej źle - rodzicom, czy nam, niech to świadczy o ogromie naszych cierpień (szczególnie, gdy owsianka ostygła i tworzyły się na niej kożuchy). Od czasów tej niemalże traumy z dzieciństwa, owsianki w tradycyjnej postaci (na ciepłym mleku) nie miałam w ustach aż do czasów przeprowadzki do Anglii. W kilkunastoletnim międzyczasie jadłam oczywiście wszelkie możliwe rodzaje płatków, musli, z zimnym mlekiem albo jogurtem, ale owsianki w wersji owsianki w moim menu nie było. Do czasu, gdy się zangielszczyłam. I nie wyobrażam sobie już innego śniadania niż miska owsianki z garścią owoców na sojowym mleku, tak pięknej, że kocham ją nawet przez zaparowane nad nią okulary.

4. Kask

Rowerowy kask, dla jasności. Otóż był on dla mnie zawsze tym, w czym jeżdżą na rowerze uczestnicy rowerowych rajdów albo Tour de Pologne. Ewentualnie tym, na co nigdy nie zwraca się uwagi w rowerowym sklepie (w którym zdarzało mi się bywać, ponieważ zawsze lubiłam rowerowe eskapady).

Gdy dostałam w prezencie od swojego mężczyzny rower na angielską ziemię, pojawił się w pakiecie z kaskiem. Bardzo gustownym kaskiem, żeby nie było, choć miałam jeszcze mgliste pojęcie o tym, co będę z tym nieznanym mi gadżetem czyniła. Jakie było moje zdziwienie, gdy po raz pierwszy wychodząc na rower (tak normalnie, bardzo rekreacyjnie i  niekoniecznie z zamiarem jeżdżenia po ulicy), otrzymałam "sugestię" założenie kasku, z której skorzystałam. Ba! Nie zdjęłam go do dzisiaj. Towarzyszy mi nawet wtedy, gdy wychodzę pojeździć na rowerze w odzieniu bardziej cywilnym zamiast sportowego mundurka. Jestem w stanie dopasowywać do niego wtedy koszulę i spodenki, czasami nawet apaszkę. Prawdy nie da się oszukać -  na przestrzeni ostatnich kilkunastu miesięcy totalnie przejęłam od Anglików zwyczaj poruszania się jednośladem w kasku, bardzo bezpieczny zresztą.


5. Ochy, achy, cudowności

Na zasadzie osmozy przejęłam również angielskie zachwycone i euforystyczne wstawki, zarówno w języku ichnim, jak ojczystym. Od kilkunastu miesięcy nawet drobiazgi i chwilowe kontakty z luźmi (z uwzględnieniem tych pierwszych i ostatnich zarazem) są brilliant, fabulous i wonderful, większość weekendów absolutnie lovely time, a jedzenie zazwyczaj beautiful. Wspaniale jest obserwować, jak pięknie zangielszczyłam się i na tej płaszczyźnie!

Na koniec uspokajam jednak wszystkich, którzy zaczynają się o mnie martwić. Mimo że nasycona pożywną owsianką przemierzam pod parasolką drogę na stację kolejki, odpowiadając "Wspaniale!" pani z okienka, która powiedziała mi, że prawie 170 funtów miesięcznie (1000 złotych, co nie brzmi już tak niewinnie) za swój bilet mogę zostawić również u niej (żeby było wygodniej) i mimo że wyrzucając stary bilet do kosza na śmieci zastanowię się trzy razy, gdzie powinien wylądować (przy czym nigdy nie wyrzucę do śmieci ukochanego rowerowego kasku!), nadal jestem w dużej części sobą. A Życie i Kropka nie zamieniło się jeszcze w Life Dot Com. :-)




7 lipca 2015


Nie przepadam za prasowaniem. Mój maksymalny jednorazowy przerób nad żelazkiem to trzy do czterech sztuk odzienia, przy czym "maksymalny" określa tu skrajne wyczerpanie, którego dla bezpieczeństwa domu lepiej unikać. A ponieważ dobro gospodarstwa jest jednym z moich priorytetów, permanentnie tego stanu unikam, ograniczając się najczęściej do jednej, w porywach do dwóch sztuk ubioru na pojedynczy prasowalniczy rzut. (Tak, zdecydowanie wolałabym w prywatnym życiu pisać sprostowania do tego, co powiedziałam lub czego nie powiedziałam, niż prostować parującym gadżetem, jakiejkolwiek by nie był generacji, zakrzywione powierzchnie kolejnych płacht bawełny z domieszką poliestru).

A piszę o tym tylko dlatego, że zdarzyło mi się ostatnio wyprasować sobie spodnie. Miały dwie nogawki i wyjątkowo oporne na prasowanie kieszenie, a oprócz tego - wyraźną ochotę doprowadzenia mnie do szewskiej pasji, gdy na jednej z fałdek wystarczyła chwila nieuwagi, żebym za chwilę syczała z powodu oparzonego palca (szczęśliwie nie opuszka, przyszłość kolejnych wpisów nadal jest świetlana i niezagrożona). 

Najważniejsze jest jednak to, że spodnie były jasne. 

Oczami wyobraźni widziałam już, jak wyciągam te letnie jasne spodnie minimum trzykrotnie z szafy w przeciągu dwóch nadchodzących lipcowych tygodni (lubię sobie snuć takie luźne kalkulacje, a dlaczego by nie?).

I co? I dupa, brzydko mówiąc. Co z tego, że niezagnieciona, co z tego, że w pocie czoła i prawie że w swądzie oparzonego palca wyprasowana. 

Brudna. 

I to brudem najgorszym, bo nie takim punktowym, jak plama po czymś tam, co ewidentnie było wypadkiem przy pracy albo podczas przyjemności. Chodzi o brud po całości, swoją szarością podważający to, że człowiek raz na jakiś czas pierze swoje rzeczy zanim je na siebie założy. 

Oczywiście o stanie swojej pupy dowiedziałam się od osoby trzeciej w pracy, z samego pięknego poranka. I po  chwili najszczerszej niewiedzy urozmaiconej  i niemym, i wypowiedzianym "Ale jak to?!", wszystko stało się jasne (a z pewnością jaśniejsze od spodni, w których przyszło mi spędzić resztę dnia). 

Bo przypomniałam sobie, że siedzenie w środkach transportu z nogami na siedzeniach ma się w Wielkiej Brytanii zbyt dobrze, szczególnie w wydaniu na oko siedemnasto- do dwudziestolatków . To nowość, do której jeszcze się tu nie przyzwyczaiłam, bo w Polsce ogląda się takie obrazki sporadycznie i jedynie w wykonaniu kilkuletnich dzieci, których nogi zawędrowały na siedzenie przez przypadek w postaci nieuwagi albo niefrasobliwości rodzica. Co kraj, to obyczaj, jak widać.

Wracając do wyliczeń i kalkulacji, wystarczy dziesięć minut w angielskim środku transportu nazwanym autobusem lub pociągiem, żeby zniweczyć ciągnące się jak godziny żmudne chwile stania nad żelazkiem. 

W żałobie po zbyt szybko utraconej dzisiaj czystości, postanowiłam, że w najbliższym czasie przeproszę się z najciemniejszymi dżinsami.

Dobrze, że fala największych angielskich upałów chwilowo za nami.

6 lipca 2015


W lecie fajne jest to, że nie potrzeba specjalnego powodu, żeby cieszyło (niezbędna jest natomiast szczególna przyczyna ku temu, żeby było nam w lecie źle). Jak co roku, ono po prostu jest. Zbliża się już od jakiegoś czasu coraz dłuższymi dniami, lżejszym odzieniem i okładkami kobiecych czasopism prześcigających się w tym, jak przygotować ciało do lata w 90/60/30/7 dni. Przygotowując na swoje przyjście, tydzień po tygodniu roztapia nasze twarde i nieprzejednane myśli coraz większą ilością słonecznych promieni. A wszystko po to, żeby - gdy już wreszcie pojawi się w fanfarach najbardziej znanych muzycznych festiwali - obwieścić spragnionemu go światu, że to JUŻ. Że własnie tu i właśnie teraz zaczyna się kilkumiesięczna nastrojowa beztroska. 

Tegoroczne lato trwa w najlepsze. Ja, również w najlepsze, niestrudzenie nazywam je okresem wakacyjnym, mimo że to, co było - jeszcze nie tak dawno - niekończącymi się wakacjami, już od ładnych paru lat zastępowane jest ściśle reglamentowanym urlopem. Nie będę jednak walczyła ze swoimi wakacyjnymi manierami. Jeśli miałabym zmienić moje pacyfistyczne życiowe zapędy, wolałabym unicestwić wszystkie letnie osy albo burze, jako że jednych i drugich panicznie sie boję. A czy lato, czy wakacje, i tak wszyscy wiedzą, o czym mowa.

Bo żeby letnią porę lubić, hołubić, głaskać, chłonąć i wyciskać jak cytrynę, wcale nie potrzeba wiele. Wystarczy świadomość, że to właśnie ona dostarcza jasności świata prawie do godziny 23. Że zamknięcie oczu i wystawienie twarzy do słońca rozwiązuje większość przyziemnych problemów dnia powszedniego. Że owoce nigdy nie smakują lepiej niż te czerwcowo-lipcowo-sierpniowe jedzone w plenerze - takie świeże, pełne smaku i koloru, nawet w wersji nieprzeciśniętej przez Instagram. Że zapach skóry wysmaganej słońcem i wiatrem to jedna z najlepszych wonnych kombinacji. I afrodyzjak w jednym.

Oprócz lata cieszącego mnie jak co roku, czyli po prostu i per se, tegoroczne rozpieszcza z bonusem, a nawet kilkoma. Na dniach przeprowadzamy się do miejsca, w którym chciałam mieszkać, odkąd moja stopa postanęła czternaście miesięcy temu w Heart of England. Właściwa temu ekscytacja góruje w zenicie razem z letnim słońcem, a trawa wydaje się jeszcze bardziej zielona. Widzę już siebie na wszystkich nowych ławkach, w nowopoznawanych parkach, zachwycającą się miejscową wiktoriańską zabudową wylegując na słońcu lub uciekając przed spontanicznym deszczem. Oprócz tego zapadła właśnie decyzja, że za dwa miesiące spędzimy prawie dwa tygodnie w Polsce. Na myśl o tym raduję się nie tylko ja, ale i excelowe arkusze, wiedząc, że będa nieodzownym elementem planowania pobytu, jak zawsze. W międzyczasie knuję dla nas kilkudniową ucieczkę do Kornwalii, która nie daje moim myślom spokoju, odkąd wróciliśmy ze Szkocji.

Lato jest po to, żeby czerpać z niego jak najwięcej i jak najmocniej. Żeby potem, gdy będzie miało się już ku końcowi, zapeklować jego najcieplejsze obrazy i wspomnienia. I sprawić, żeby dzięki temu jego koniec nie dał się ubrać w kartki kalendarza.

A czym Was cieszy tegoroczne lato?










28 czerwca 2015


Siedziała na kawiarnianym tarasie z kieliszkiem Kir Royal w wypielęgnowanej dłoni, patrząc na rozpościerające się przed nią z każdej strony miasto. 

Letni wieczór pocił się we własnym gorącu, podsycanym dodatkowo początkiem przedłużonego weekendu. Po ulicach płynęły nieprzerwanie strugi ludzi, wydłużane co chwilę o kolejną osobę, której udało się właśnie zamknąć swojego Mac'a i zjechać z -nastego piętra lśniącego w zachodzącym słońcu wieżowca, gniotąc w lekko podpoconej dłoni papierowy kubek po porannej soy latte, extra hot. W powietrzu unosił się zapach surowej samokrytyki i dobrze wysmażonej ambicji. 

Wielkie miasto marzeń. Epicentrum jej myśli. Nadzieja na lepszą siebie.

Do spełnienienia jedynie w warunkach innego świata, tego, który miała wokół siebie w tej chwili.

Gdy przyjechała tu dziesięć lat temu, świeżo po studiach bibliotekoznawczych (tak, bi-blio-te-ko-zna-wczych), z głową pełną młodzieńczych planów, którym nic niestraszne i niesfornych loków, o których jeszcze wtedy nie myślała, że można je ujarzmić, karmiła się niespożytą energią pochodzącą z niej samej. 

Chciała chcieć, kochała kochać, uczyła się uczyć. Żyła, żeby żyć swoim nowym życiem. 

Tym, które sobie wyśniła, wymarzyła i wykuwała codziennie malutkim dłutkiem, kawałek po kawałku. Kursy w dzień, niunianie cudzych dzieci wieczorami, a w przerwie na kawę serwowanie kawy zagonionym ludziom, marząc o tym, by pewnego dnia stanąć po drugiej stronie lady. Szlifowanie języka bez przerwy, pochłaniając tony gazet, czasopism i książek, głównie po nocach, podczas których i tak nie była w stanie spać, spędzając je na niewielkim i niewygodnym łóżku w domu ciotki-emigrantki. Mieszkała u niej za lepienie polskich pierogów i rozmowy na każdy temat, którego sobie akurat nie życzyła. Układ niby idealny, ale ją kosztował bardzo dużo, nawet jeśli nie wydawała na niego złamanego dolara. Ale co miała zrobić? Każdy niewyjęty z kieszeni cent przybliżał ją do realizacji marzeń o lepszym życiu na amerykańskiej ziemi obiecanej, a penny saved is a penny got, jak powiedział kiedyś Franklin, żeby ona mogła się z nim dzisiaj zgadzać. Chowała więc dumę głęboko, razem z ciułanymi pieniędzmi i zabawiała nie-taką-znowu-bliską krewną dowcipami dalekimi od jej własnego poczucia humoru. 

Czego chciała? Przede wszystkim niczego nie chcieć za wszelką cenę i z desperacją wypisaną zaciśnięciem żuchwy na twarzy. Między innymi dlatego wyjechała z Polski. Bez wdawania się w bolesne szczegóły, które chciała uśmiercić raz na zawsze, wiedziała, że pozostając tam, będzie robiła wszystko za bardzo. Za bardzo będzie chciała zapomnieć, za bardzo udowodnić innym, za bardzo będzie się spalać. Wszystkich za bardzo byłoby za dużo do udźwignięcia na tych szczupłych, chudych wręcz, niewyćwiczonych jeszcze wtedy ramionach. Więc wyjechała. Z jedną walizką i nadbagażem nienajlepszych wspomnień, który postanowiła zrzucić z ponad dziesięciu tysięcy metrów do oceanu. I tak zrobiła. Na amerykańskiej ziemi stanęła już inną niż dziesięć godzin wcześniej stopą. 

Chciała chcieć, kochała kochać, uczyła się uczyć. Żyła, żeby żyć swoim nowym życiem.

Na co dzień darzyła siebie samą ciepłymi uczuciami. Lubiła się. Była z siebie dumna. Rozpieszczała się. W domu, w wydawnictwie, w łóżku. Dzień po dniu, strona po stronie, centymetr po centymetrze. Wiedziała, że nie tak dawno zakupione cztery ściany w pożądanej części miasta, gdzie na oknach budynków odznaczała się para z westchnięć zachwytu przechodniów, turystów i tubylców, to coś, co osiągnęła swoją ciężką pracą. Sama. Swoimi pobudkami razem ze wschodzącym słońcem, zapisywaniem sobie celów do realizacji na kawiarnianych serwetkach, w telefonie i na wewnętrznej stonie przedramienia, wchodzeniem przez okno tam, gdzie drzwi były dla niej zamkniete. Chociaż nigdy nie obnosiła się z tym, jaką pozycję zajmuje w pierwszoligowym światowym wydawnictwie, nie miała też zamiaru specjalnie się z niczym ukrywać. Nie było jej wstyd, że ma to, co ma, a nie ma jedynie tego, czego nie chce mieć. Pieniądze i dobra materialne zostały swtorzone na pożytek ludzi, mimo że często - szczególnie w jej rodzinnym kraju - wykorzystuje się je jako pożywkę dla ludzkiej zawiści. Dlatego była, tam, gdzie była, cieszyła się z tego, co miała i nie było jej z tego powodu przykro.

Mężczyzna jej życia, w którego wierzyła tak mocno, jak do dziesiątego roku życia wierzyła w Świętego Mikołaja, był wciąż jeszcze przed nią. Na razie byli mężczyżni w jej życiu. Dostarczający radości, dekoncentracji i rozkoszy. Albo łez, i o tym umiała mówić bez ogródek. Od każdego i z każdym kolejnym uczyła się życia. Nieważne, czy  było to zero-jedynkowe spojrzenie na otaczający świat, sposób doprawiania jajecznicy, czy to, jak w najprostszy sposób mówić o tym, czego się chce. Zbierała doświadczenia, zaciskała w pięściach uśmiechy, ocierała z policzków łzy i szła dalej, z przekonaniem, że najlepsze jeszcze przed nią.

Po wzięciu do ust ostatniego łyka szampana, przeczesała ręką swoje proste włosy do ramion. Następnego dnia leciała do Polski, do rodzinnego domu. Po raz pierwszy od dziesięciu lat zmierzyć się z demonami swojej przeszłości. Chciała móc przyjeżdżać tam w dystansach mierzonych nie dekadami, a miesiącami, z głową wolna od tego, co "kiedyś". Być bratanicą i kuzynką z krwi i kości, a nie tylko tą, której obraz budowały kolejne przypinane magnesami do lodówki pocztówki zza wielkiej wody.

Czuła, że jest gotowa. Marzyła, że ta podróż okaże się kamieniem milowym w jej życiu. Wiedziała, że będzie dobrze.

Veni, vidi, vici.

Wielkie miasto zrealizowanych marzeń buduje się w głowie.

15 czerwca 2015

Fot. http://www.canindia.com/

A więc tu jesteś. Znalazłeś mnie, Chłopaku albo Ty, Dziewczyno, bo chcesz, żeby było szybko, skutecznie i bezboleśnie. To, że mi przykro, że spotykamy się w takich okolicznościach, to mało powiedziane. Jest mi cholernie smutno i bardzo źle. Ale nie, nie podetnę sobie z tego powodu żył. Nie mogę, bo przecież mam zdradzić Tobie, jak odejść z tego pogmatwanego świata wyjściem awaryjnym. Muszę żyć, żeby sprzedać Ci informację na wagę złota. No to sprzedaję. Albo co mi tam, bierz ją za free.

Życie potrafi schlastać. Sam wiesz to najlepiej. Może własnie straciłeś kogoś, kto był dla Ciebie całym światem. Może nawet przyczyniłeś się do tej straty. Może od czterdziestu lat żyjesz w toksycznym związku, codziennie poniżany i poniewierany, fizycznie i psychicznie. Może ktoś wypuścił Twoje nagie zdjęcia do sieci. Może masz wrażenie, że całe przesrane życie układa Ci się pod górę i żeby zrozumieć znaczenie powiedzenia "syzyfowa praca", wcale nie musisz przeczytać mitów greckich. A może masz lat piętnaście i właśnie odkryłaś, że jesteś w ciąży.

Mogłabym jeszcze bardzo długo wyliczać powody, dla których być może jest Ci tak źle, że chcesz odebrać sobie życie. Mogłabym, ale to bez sensu. Bo nigdy nie trafię. Bo Cię nie znam. Bo nie wiem, co spowodowało, że wklepałeś w Googlach "jak+szybko+skutecznie+bezboleśnie+popełnić+samobójstwo".

Wiem jednak, że nie ma takiego problemu, którego nie dałoby się rozwiązać i sytuacji, z której nie ma wyjścia. Wiem, że samobójstwo nie jest rozwiązaniem. I wiem, co sprawia, że nie warto odbierać sobie życia:

To, że dla minimum jednej osoby (choć jestem przekonana, że jest ich więcej) jesteś całym światem.
To, że fajnie jest siedzieć na plaży o wschodzie słońca, przepuszczając piasek przez dłonie.
To, że być z siebie dumnym to fantastyczne uczucie.
To, że pizza z pieca opalanego drewnem tak idealnie smakuje.
To, że orgazmy to super fajna sprawa.

To tylko garść powodów, dla których WARTO ŻYĆ, tak po prostu, codziennie i każdego dnia w roku.

A jeśli gdzieś po drodze Twoje życie rozsypało się na tyle kawałków, że trudno jest Ci je samodzielnie pozbierać, pozwól podać sobie rękę. Bo wyobraź sobie, że jest cała masa ludzi, którzy czekają na to, żeby Cię wysłuchać i Ci pomóc. I jeśli im na to pozwolisz, na pewno się to uda.

Poniżej znajduje się lista kontaktów, z których możesz w każdej chwili skorzystać, wystarczy, że zadzwonisz pod odpowiedni numer i porozmawiasz ze specjalistą:

116 123 – Telefon zaufania dla osób dorosłych w kryzysie emocjonalnym
22 425 98 48 – Telefoniczna pierwsza pomoc psychologiczna
116 111 – Telefon zaufania dla dzieci i młodzieży
801 120 002 – Ogólnopolski telefon dla ofiar przemocy w rodzinie „Niebieska Linia”
800 112 800 – „Telefon Nadziei” dla kobiet w ciąży i matek w trudnej sytuacji życiowej

Trzymam za Ciebie kciuki. A Ty po prostu wybierz życie. I kropka.





3 czerwca 2015

Fot. http://www.computerworld.pl/

Możemy się różnić totalnie wszystkim i jak świat światem, korzystamy z tego dobrodziejstwa. Różnimy się. Mamy odmienne poglądy, śniadania lubimy na słono albo takie, że gębę od słodyczy wykręca, stanik pożyczamy od młodszej siostry albo szukamy po całym mieście, bo gdzie nie wejdziesz "alfabet miseczek kończy się u nas na literze D". Na tym oczywiście nie poprzestajemy. Książki połykamy albo wypychamy nimi pudła w piwnicy, żeby pudła przypadkiem (albo nie daj Boże) się nie zniekształciły. A propos Boga. Do kościoła chodzimy, nie chodzimy albo zaglądamy do tych wybranych, żeby popodziwiać i wrzucić na Insta wyjątkowe #sklepienie krzyżowo-żebrowe. Różnimy się pięknie, jak lubią dzisiaj głosić rozmaite hasła albo tak normalnie i po prostu, bez pretensji do najmniejszej nad tym refleksji.

I właśnie dlatego, że tak wiele nas dzieli, różni nas też to, jakimi ludźmi otaczamy się na co dzień. Z kim się przyjaźnimy, z kim sypiamy, za kim poszlibyśmy w ogień a z kim nie wyszlibyśmy nawet na papierosa. To z kolei uwarunkowane jest tym, jakie cechy cenimy w ludziach najbardziej i posiadaczy których z nich zapraszamy do swojego świata najchętniej, najczęściej i bez mrugnięcia okiem.

Zaskakująco dla mnie, wskazanie top pięciu (bo taką liczbę kapryśnie sobie narzuciłam i nie byłam później w stanie jej zmienić) cech charakteru, na podstawie których dopuszczam innych blisko, bliżej, czy wreszcie - najbliżej siebie, wcale nie było tak proste, jak wydawało mi się jeszcze kilkanaście linijek wcześniej. W efekcie poświęciłam na ten wpis znacznie więcej czasu niż planowałam. Niezaskakująco - nie sądzę, żebym w swoim wyborze była szczególnie oryginalna. Przykro mi, że zawiodę tym samym wszystkich oczekujących od tej notki wydobycia metodą odkrywkową charakterologicznych zawiłości nieznanych wcześniej światu. Biję się w piersi, posypuję głowem popiołem, a zainteresowanych zapraszam do wyznań poniżej.

Z posiadaczami jakich cech jestem zatem w stanie zjeść beczkę soli albo przynajmniej wyrobioną wspólnymi siłami (a zapitą zbyt dużą ilością wina) pizzę?

1. WRAŻLIWOŚĆ/EMPATIA

Bez tego ani rusz. Sama jestem, delikatnie rzecz ujmując, totalnym wrażliwcem i przez to na kilometr wyczuwam pokrewieństwo podobnego odczuwania. Wystarczy mi wymiana z kimś kilku słów i spojrzeń, żeby stwierdzić, że nie jestem jedyną osobą, która zbyt często myśli o tym, co ktoś musiał poczuć, gdy całą swoją powłoką udawał, że nie czuł nic, która zapłacze przy filmach "Sweet November" albo "The Theory of Everything" (i całej masie innych, których wymienienie zajęłoby połowę wpisu) i która nadmiar rzeczy czy spraw odbiera zbyt personalnie. I mimo że niektóre elementy wrażliwości, a szczególnie nadwrażliwości, mogą być chwilami dokuczliwe (tak dla jednostki, jak i jej otoczenia), to i tak szukam w ludziach tej właśnie cechy. Żeby podobnie postrzegać, doceniać, zachwycać się i przeżywać. Bo wierzę, że tylko systematyczna wrażliwość na świat i drugiego człowieka trenuje nas w byciu dobrym sobą. Na pożytek swój i tych, co wokół. 

2. SZCZEROŚĆ

Szczerość nie jest prosta, szczególnie dzisiaj. Żyjemy w samym środku nafaszerowanej konsumpcją rzeczywistości, codziennie biorąc udział w wyścigu o wszystko. Siłą rzeczy opanowaliśmy do perfekcji sztukę sprzedaży samych siebie, a w zasadzie - tej naszej wersji, na którą jest akurat największy popyt. A żeby transakcja zakończyła się sukcesem, z nami osiągającymi swoje cele, przybieramy najróżniejsze maski. Rzygające tęczą, tumizwisające, usztywnione gorsetem ąę albo wchodzące w dupę. Bycie prawdziwym sobą, wyrażającym swoje szczere "ja", emocje i opinie na co dzień i niezależnie od okoliczności, staje się luksusem. Smutne to, ale i prawdziwe. Na szczęście nie niemożliwe. Jest jednak jeszcze jeden poważny problem ze szczerością. Łatwo można pomylić ją z chamstwem. Czyli wtedy, gdy spod przykrywki chęci bycia szczerym wylewa się komuś żółć, chęć pokazania swojej wyższości i dokopania komuś. A szczerość wcale nie musi być szorstka i ordynarna, nie dajmy się oszukać. 

NIezależnie od problemów i wyzwań na drodze "szczerość 2.0", mam szczęście znać wiele autentycznie szczerych osób. Bez skrępowania i uczucia wstydu mówiących o tym, że zazdroszczą, że im źle, że stać je na więcej. Otwarcie dumnych ze swoich sukcesów. Bez fałszu komplementujących innych i cieszących się ich dokonaniami. I bez ogórdek walących prosto z mostu, jeśli właśnie tego wymaga sytaucja. Cenię tych szczerych i prawdziwych ludzi najbardziej na świecie.

3. POCZUCIE HUMORU

Ha, ha, ha. Ten punkt na liście moich top cech charakteru brzmi jak wyjęty z pierwszego lepszego anonsu towarzyskiego. "Marcel, sympatyczny i ciepły mężczyzna z dużym poczuciem humoru (ale bez humorów!), pozna...". Ha, ha, ha. Poczuciem humoru szasta się na lewo i na prawo, choć wcale nie jest ono powszechne. A szkoda, bo jest potrzebne. Bo siebie i świat powinno się trzymać na dystans, odpowiednio ironiczny. A wokół siebie trzymać ludzi z poczuciem humoru. Inaczej byłoby niewyobrażalnie nudno. Po prostu. 


4. AMBICJA

Ambicja jest jak ptak, na którego skrzydłach można wzlecieć wysoko i zalecieć daleko. Z tą jedną różnicą, że ambicji nie da się podciąć skrzydeł i dlatego jest lepsza od ptaka (na zimę też nie odfruwa do ciepłych krajów, więc w ogóle jest lepsza do kwadratu). Bo ona albo jest, albo jej nie ma. A jeśli jest, nie można się jej pozbyć. Będzie wodziła za nos i nie pozwalała zasnąć do chwili, aż nie zrealizujemy tego, co sobie postanowiliśmy. Aż nie osiągniemy dużo, nie odniesiemy sukcesu i nie postawimy przed sobą kolejnego celu do realizacji, byle tylko nie trwać w zabójczym dla rozwoju miejscu. Obracanie się wśród ambitnych ludzi to szczęście, przywilej i +10 do motywacji, z których nie zamierzam rezygnować.

5. ODPOWIEDZIALNOŚĆ

Bycie odpowiedzialnym brzmi najpoważniej ze wszystkich cech, które cenię u ludzi najbardziej. Bo odpowiedzialność to JEST poważna sprawa. Nie ma z nią żartów, nie może być na pół gwizdka, spóźniona albo na skróty. Przychodzi z wiekiem, chociaż nie zawsze z chwilą odebrania dowodu osobistego. Jest odpowiedzialność związana z własną osobą, czyli ta za siebie, swoje słowa i to, co robimy. No i ta druga, bardzo (jeśli nie najbardziej) istotna, bo angażująca w relację odpowiedzialności inną osobę, za którą jesteśmy, albo przynajmniej czujemy się, odpowiedzialni. Otaczanie się ludźmi odpowiedzialnymi jest dla mnie tak ważne, ponieważ za kluczowe w relacjach z drugą osobą uważam: zaufanie, świętość danego słowa, wspomnianą już wcześniej szczerość, zdolność dawania i ponoszenie konsekwencji własnych zachowań. A tak się składa, że moja definicja bycia odpowiedzialnym zawiera w sobie wszystko powyższe. 

A zatem wszyscy wrażliwi, szczerzy, z poczuciem humoru, ambitni i odpowiedzialni. Tak, to właśnie Was kupuję, bez względu na cenę. I dziękuję, że jesteście.

A jakie cechy Ty cenisz w ludziach najbardziej?


30 maja 2015

Fot. http://www.techhive.com/
Nic. Nie patrz tak, to stwierdzenie. A na potrzeby naszej romantycznej chwili sam na sam i Twojego ewentualnego niedowidzenia, będzie też drukowanymi. NIE SPOTYKA (I NIE SPOTKA) CIĘ W ŻYCIU NIC FAJNEGO. Mnie zresztą też nie.

Wiesz, dlaczego?

Ano dlatego, że nie jesteś "pępkiem świata". (Dużo kosztowało mnie napisanie tego, ponieważ mam poważny problem ze słowem "pępek" - najzwyczajniej bardzo go nie lubię, nie podoba mi się i uważam, że jest brzydkie dla ucha, przez co unikam go bardziej niż ognia. A zatem doceń to, proszę.)

Bo oprócz Ciebie, życie musi obdzielić swoimi łaskami i podrapać po plecach jeszcze kilka miliardów innych ludzi. Najlepiej każdego dnia i za każdym razem w inny niepowtarzalny sposób, tak żeby nikomu się nie znudziło. A jeśli życie się zapomni, Ty napiszesz do niego rozżaloną wyboldowaną czcionką list otwarty, zaczynający się słowami "Nic fajnego...". Tymi samymi słowami, którymi byłeś tak zszokowany na początku tego tekstu.

To, że ani Ty, ani ja nie jesteśmy dla świata tą częścią jego ciała, której brzmienia tak nie lubię, jest wystarczającym powodem, żeby wziąć życie w swoje ręce (wśród fonetyki ludzkich członków, do kończyn wyjątkowo nic nie mam).
Więc zamiast czekać, aż coś fajnego Cię spotka, spotkaj to samodzielnie. Wciskając się w - być może dawno nienoszone - ciuchy dobrego nastawienia, przejmując inicjatywę, biorąc byka za rogi, wychodząc ze swojej strefy komfortu albo przynajmniej z domu. Ale przede wszystkim - odpowiadając sobie na pytanie, co jest dla Ciebie fajne.

Polonistki przestrzegały przed "fajnym" już dawno. Że to słowo-wytrych, nieeleganckie, językowa nowomoda i to z kategorii tej, dla której wybiegiem jest osiedlowy trzepak. Szczęśliwie nie jestem już ani uczennicą, ani nigdy nie zostałam polonistką i nic, co fajne nie jest mi obce. A fakt, że "wytrych", obracam w największą korzyść. Prostą fajnością otwieram niepostrzeżenie drzwi do dalszych porywów serca, uniesień ducha i nieudolnych podskoków. Od uśmiechu na spotkanie z czymś fajnym przechodzę do rozlewającej się po całym ciele radości. Codziennie odkrywam kolejną fajność życia i staram się ją drążyć. Ja. Sama. Aktywnie. Nie czekam, aż świat wokół zasypie mnie ochami i achami, gdy ja będę siedziała beczynnie z pogłębiającą się zmarchą na twarzy, na którą Vichy nie pomoże.

Zamiast zastanawiać się, co fajnego mogłoby mnie spotkać w życiu, staram się być w 100% świadoma tego, co ja mogę spotkać.  W drodze do pracy, podczas nieplanowanego spotkania alboo na życiowym zakręcie. Chociaż nie pałam miłością do matematyki, umiejętność rozkładania szczęścia na czynniki pierwsze spędza mi sen z powiek nawet w tej chwili. Nazywanie tych czynników i tworzenie osobistego spisu rzeczy fajnych zajmuje kilka kolejnych chwil.

Fragment swojej listy zamieszczam poniżej:

Przeciąganie się w świeżo zmienionej pościeli. 

Pochłanianie całą sobą, nie tylko wzrokiem, widoków i krajobrazów. Takich, które sprawiają, że chcesz być lepszą wersją siebie z dzisiaj.

Obejmowanie kogoś mocno-mocniej-najmocniej, tak, jakby trzymało się w ramionach cały świat.

Sączenie weekendowej kawy z zamkniętymi oczami. 

Spędzanie czasu z inspirującymi ludźmi, których głosy już na zawsze pozostaną w głowie.

Chodzenie boso po trawie.

Poczucie dobrze spełnionego obowiązku.

Wystawianie twarzy do słońca, mocząc przy tym stopy w wodzie.

Endorfinowy haj po treningu.

Picie herbaty z miodem i cytryną pod kocem, gdy aktualnie czytana książka jest w zasięgu wzroku, a najlepiej - ręki. 

Proste. Nieskomplikowane. Bez retuszu. Być może nieoryginalne. Moje.

Detale w obrazie codziennej zagonionej rzeczywistości, które nagle i niepostrzeżenie stają się pierwszym życiowym planem.

No więc  jeszcze raz. Co fajnego SPOTYKASZ w swoim życiu?
















19 maja 2015

Fot. http://favim.com/image/300629/

Baśka wcale nie miała fajnego biustu. Miała za to najlepsze nogi, od zawsze i po samą szyję. Ze stylem bywała na bakier, a z jej ust wypływał nierzadko potok słów bez pozornego ładu i składu, w których człowiek gubił się totalnie i beznadziejnie. Gubił się tak, że żegnał się już w myślach ze swoją matką, babką i Baśki fikusem benjamina na podłodze w salonie, życząc im wszystkim długiego i szczęśliwego życia, w którym Fiodor, ukochany kot Baśki i jej rodziny, zacznie wreszcie przypominać wszystkie inne udomowione koty tego świata i załatwiać swoje potrzeby fizjologiczne w kuwecie. Bo dotychczas Fiodor zwykł adorować swoim moczem, i to w najlepszym wypadku, kamienną donicę zamieszkaną przez fikusa, a odpowiednio wcześniej sprowadzoną przez Baśkę z dalekiego południa. Południa miasta, oczywiście, bo Baśka nie uznawała wojaży transgranicznych (nie, nie pomogło nawet wejście Polski do UE i tłumaczenie, że granice państwowe to teraz w zasadzie formalność). Samolotu bała się panicznie, autobus nie spełniał warunków mimimum wymaganego komfortu, a wadą samochodu było to, że trzeba go było prowadzić albo przynajmniej – pozwolić na prowadzenie komuś innemu. Tu zaczynały się jednak schody, bo Baśka, mimo swojego mylącego imienia, cierpiała na zaawansowany syndrom Zosi (czy raczej Zofii, biorąc pod uwagę ponad czterty dychy na bladym karku Baśki) Samosi.

Kiedyś, dawno temu, kiedy Baśka nie była jeszcze taką Zośką, miała ponoć fajny biust. Tak przynajmniej twierdził Krzysiek, mający okazję – która przekształciła się nieco później w zdiagnozowaną i nieuleczalną, jak się okazało, przyjemność – oglądania biustu Baśki na co dzień. Widywali się (on i ten powtarzający się Baśki biust, oczywiście, bo sama Baśka nigdy nie raczyła nawet na Krzyśka spojrzeć) na basenie przy Inflanckiej, niemal codziennie przez co najmniej pięć długich lat, podczas których Baśka trenowała pływanie pod okiem jednego z najlepszych polskich trenerów. Na nieszczęście Krzyśka, trenerem był Julek (co to za imię dla faceta w ogóle?!), a Krzyśkowi przypadł w całym tym kiepskiej jakości Harlequinie epizod basenowego ratownika. Mimo więcej niż wystarczających zawodowych kwalifikacji, tony czytanych w wolnych od basenu chwilach książek i całkiem niezłej twarzy, Krzysiek nie miał jednak ani połowy naszprycowanej klaty Julka, ani jednej piątej jego bajery, przez co był jedynie samym sobą. Patrzącym co dzień, jak „aż Julek” pożera Baśkę wzrokiem od chwili, gdy ta wychodziła z damskiej przebieralni, żeby w trakcie treningów dotykać jej częściej niż wymagała tego konieczność nauki najlepszej techniki pływania kraulem, a kończyć na robieniu sobie dobrze pod męskim prysznicem. Krzysiek widział to nie raz, aż w końcu przyzwyczaił się nawet do widoku imponujących rozmiarów penisa niczym nieskrępowanego Julka na tyle, że pewnego dnia nie widząc go pod prysznicem po skończonym wieczornym Baśki treningu, poważnie się zaniepokoił. Niepokój ustąpił miejsca jeszcze głębszemu wewnętrznemu poruszeniu, gdy przez nieco zaparowaną basenową szybę Krzysiek rozpoznał jaskrawo czerwony płaszcz Baśki i kładące się na nim potężnym poprzecznym cieniem łapsko. Wtedy stało się już jasne, że Baśki biust i Krzyśka penis będą przygotowywać się do najbliższeej pływackiej olimpiady, nurkując tej nocy pod jedną wspólną kołdrą.

Biust Baśki powiększał się podczas dwóch kolejnych, zaskakująco szybko po sobie następujących, ciąż, żeby następnie spektakularnie się pomniejszyć. W międzyczasie zdążył pokryć się siateczką rozstępów i wykarmić dwoje ssaków różnej płci, co drugi weekend i od święta ogrzewając swoim ciepłem nie tak już łapczywego, ale za to nie do poznania zmienionego, Julka. Tego samego, który jeszcze nie tak dawno obsypywał Baśkę tanimi, ale jednak, komplementami, a teraz szczytem jego możliwości stało się stwierdzenie, że herbata jest dobra taka, jaką ją Baśka podała i wyjątkowo dzisiaj nie za gorzka. I że w sumie to Baśka wygląda nawet lepiej od Anki, jakby im się obu z bliska przyjrzeć. Baśka wolała jednak nie myśleć zbyt często o tym, z jak bliska Julek się Ance przyglądał i czy zdarzało mu się patrzeć jej w oczy wtedy, gdy w nią wchodził, po tym, gdy zbyt często w niewyjaśnionych bliżej okolicznościach zostawiał Baśkę z dwójką dzieci przy nodze i wychodził z własnego domu. Jeszcze nie tak dawno myślała o tym całkiem sporo, ale nie doprowadziło jej to donikąd. No, może poza morzem wylanych niepotrzebnie łez, w których pływała przy wyłączonym w łazience świetle, tak, jak kiedyś pływała pod aureolą dających po oczach jarzeniówek ukochanym kraulem. No, może nie do końca tak samo. Bo w swoich połykanych na poszarpanym wdechu łzach zdarzało jej się topić, co na basenie nie zdarzyło się nigdy. Bez sensu to wszystko, ale myślenie z pewnością nie nada temu przecież sensu. Ani tego sprzed lat, ani żadnego innego.

Biust Baśki w nowym staniku, po raz pierwszy dobranym przez kobietę, która ma miarę kobiecych cycków w oczach („Bra-fi-te-rkę, mamo!” - poprawiała Baśkę dwudziestoletnia córka), wyglądał imponująco. Nigdy nie pomyślałaby, że te dwa, niegdyś tak wielofunkcyjne ni to melony, ni cholera wie, co – mogą aspirować do miseczki w rozmiarze D albo nawet E! E jak eureka, która najlepiej opisywała odkrycie dokonane przez Baśkę na nie takie jeszcze stare, ale przecież i nie najmłodsze już lata (w końcu to przecież ponad cztery dychy na bladym karku Baśki). Nie mniej imponująco niż sam jej biust w nowym karminowym (a oprócz tego czarnym, cielistym i pudrowo-różowym) staniku wyglądała sama Baśka, szykująca się na spotkanie z dawno niewidzianą koleżanką. Bo dopiero od niedawna, odkąd za namową dzieci - tych samych, które stały przy drzwiach uchwycone z dwóch stron jej jednej nogi, gdy tatuś wychodził posuwać Ankę – zdecydowała się go zostawić, Baśka zaczęła żyć pełną piersią (mimo że z początku nie była to jeszcze pierś ubrana przez jedną z najlepszych warszawskich brafiterek). Były spotkania, kobiety, wino i śpiew, a raczej – pisk. Rozmowy o mężczyznach również, ale tak na dobrą sprawę Baśka nie wiedziała nawet, że o mężczyznach można rozprawiać w liczbie mnogiej. I właśnie dlatego te ostatnie przychodziły Baśce bardzo mozolnie, bo „większość swojego życia” zmarnowała z Julkiem, który, jaki był, każdy widział. I ten sam każdy widział też, jaki stał się chwilę później. Ale to teraz bez znaczenia, bo Julek jest już zamkniętym rozdziałem.

Biust Baśki unosił się i opadał na fotelu w teatrze, gdy zanosiła się ze śmiechu nad Fredrowską „Mąż i Żona”. Kiedy w trakcie przerwy poprawiała przed lustrem w szatni najpierw makijaż, a następnie ramiączko karminowego stanika pod bluzką, zobaczyła za swoimi plecami intensywnie wpatrującą się w nią postać. Przyjemnie obcą i dziwnie znajomą w jednym. Ostatnim, co Baśka zapamiętała, zanim nie zatopiła napotkanej twarzy w potoku swoich słów bez pozornego ładu i składu było to, że twarz ta, mimo upływu ponad dwudziestu lat, nadal była całkiem niezła.

Krzysiek przez całe życie pamiętał jedno i to samo. Że co ma być, to będzie.

9 maja 2015

Fot. http://aestheticblasphemy.com/

Co minutę na świecie umiera ponad 100 osób.

***

Sheryl Sandberg updated her cover photo. Tym krótkim tekstem Facebook, jedno z pierwszych źródeł codziennej informacji, po raz kolejny poszerzył kilka dni temu moją wiedzę o wycinku świata i czyjegoś życia. 

Później była ona i on, i ślubna fotografia. Perfekcyjna od zakochanego kosmyka jej włosów na twarzy po nieodróżnialną od koloru jego włosów, pewną swojego uczucia jarmułkę. Autentycznie piękna i pięknie autentyczna zarazem. Zoom na mające trwać po stare lata z wianuszkiem wnuków wokół fotela szczęście. Biel i czerń stroju, jin i jang, ja Ciebie a Ty mnie. Na zawsze, a przynajmniej dopóki śmierć nas nie rozłączy.

Chwilę poźniej tak bardzo niemogące być prawdą komentarze pod zdjęciem. Google search. David Goldberg, tech entrepreneur, died while exercising at Mexican resort. A więc to prawda. 47 lat.

Pssst, iskierka zgasła.

Nie wiem, dlaczego akurat COO Facebook'a i zdecydowanie za wczesna (jakby kiedykolwiek była odpowiednia i we właściwym czasie) śmierć jej męża zrobiły ze mną to, co zrobiły. Najpierw wstrząsnęły bez zmieszania od środka, a potem wrzuciły wszystko, co wokół w obróbkę slow motion. Końcowa scena to rozrzucone po podłodze myśli, które plątały się pod moimi nogami, a ja nie miałam dość siły/chęci/energii, żeby je pozbierać. Aż do teraz.

O Sandberg wiem z powodu jej świetnego przemówienia w ramach TED i napisanej przez nią, a połkniętej przez mnie książki - "Lean In". Mimo wszystko, to nic więcej niż jedynie. O jej mężu dowiedziałam się dopiero podczas wspomnianej lektury - to jeszcze mniej niż jedynie, chociaż zdążyłam zanotować, że był niesamowitym człowiekiem, przyjacielem i tatą. I najlepszym partnerem (partnerstwo to słowo klucz w słowniku Sandberg i jej staraniach o odpowiednią pozycję kobiet w biznesie). Oprócz tego, jestem przecież na tyle duża, żeby wiedzieć, że czarna strona rzeczywistości nie omija najbardziej znanych/najmądrzejszych/najbogatszych/najpiękniejszych. Że dla chorób, nieszczęśliwych wypadków i śmierci, wszyscy bez wyjątku jesteśmy tacy sami. Nieznośnie równi i odrętwiająco bezsilni. Przezroczyści. Bez historii, teraźniejszości i przyszłości. Bez tony radości, którą wywoływaliśmy na twarzach najbliższych. Bez kilometrów starań na rzecz bycia najlepszą wersją siebie, dzień pod dniu lub od święta. Bez hektolitrów łez wylanych przez rodzinę  i znajomych wtedy, gdy nas już nie ma. Bez niczego, co mogłoby odmienić nasze losy, te zapisane w przeznaczeniu albo będące przypadkiem.

W stronę Sheryl Sandberg posyłam swoje myśli, jedyne, co mogę zrobić. Mimo że jest dla mnie kimś zupełnie obcym i zupełnie jedynie, to własnie świeża historia jej rodziny wywyłała lawinę . Aż tak dużego poruszenia. Aż tylu myśli. Aż takiego dyskomfortu, strachu i pewności jednocześnie.

Poruszenie to nic innego jak zachwianie równowagi. Informacja o śmierci Davida Goldberga, nagła i niespodziewana, przyswojona pomiędzy porcją czegośtam na widelcu a łykiem wody, poruszyła mój wewnętrzny spokój, od jakiegoś czasu przyjemnie niezakłócony na diecie dobrych informacji i jeszcze lepszych wibracji.

Niepozbierane myśli leżały na podłodze do dzisiaj, bo nie wiedziałam, od czego mam zacząć ich zbieranie, żeby w międzyczasie nie spowodować jeszcze większego bałaganu. Wreszcie się za nie zabrałam. Krok po kroku, powoli. Podnoszę z ziemi, przyglądam się i staram się nazwać uczucie towarzyszące spoglądaniu na każdą z nich z bliska. Jakoś idzie.

Uwierający dyskomfort na przemian ze ściskającym za gardło strachem. O wszystkich Moich. Bo świat bywa okrutny, życie nieprzewidywalne, a wszystko jest takie ulotne.

Na koniec (i na szczęście) powolne ukojenie w ramionach narastającej pewności. Przypominanie sobie na głos życiowego status quo.  Że jedyne, co pewne i na co mamy namacalny wpływ to doświadczane właśnie tu i właśnie teraz. A okresowe zachwiania równowagi, spokoju i komfortu mają służyć odświeżaniu sobie tej wiedzy i pewności, tak, żeby nie zapomnieć.

Uważaj. Bądź czujny. Wykorzystuj. Nie miej czarnych myśli, ale zawsze miej z tyłu głowy tą jedną. 

O ulotności.





3 maja 2015

Fot. http://williammurray.co.uk/
Początek 8 miesiąca. W krainie nieskażonej mięsem, z wyłączeniem ryb, spędziłam już ponad pół roku (o początkach, powodach, szczególnych motywacjach lub ich zupełnym braku przeczytacie tutaj). Dla jednych to dużo, dla innych nic, dla mnie - idealny moment na splecione z kilku luźnych myśli obserwacje i podsumowanie. Pierwsze albo pierwsze i ostatnie.

1. 

Kopernik był w błędzie, precz z heliocentryzmem. Prawda jest taka, że Ziemia kręci się wokół kotleta. Jedzenie mięsa jest zakorzenione w naszej świadomości głębiej niż Rów Mariański i niewiele wskazuje na możliwość zmiany w tym temacie. I nie chodzi tu nawet o Polskę, fortecę schabowego myślenia. Codziennie przekonuję się, że mimo coraz częstszego otwierania ludzkiej głowy i portfela na nowe, mięsocentryzm i tak trzyma się mocno. Jest religią uniwersalną, ponad państwowymi i kolorystycznymi podziałami. Oprócz mięsa, karmi się zdzwieniem. Prosty przykład. Oprócz większości stricte brytyjskiej, pracuję aktualnie z Chinką, Gambijką, kilkoma Hindusami i Malezyjczykiem. Za każdym razem, gdy - zupełnie przy okazji i mimochodem - wychodzi w rozmowie fakt mojej bezmięsności, powtarza się ten sam schemat. To, co przed sekundą przekazałam sama w formie stwierdzenia, powraca do mnie za chwilę pod postacią pytania. "NA PRAWDĘ (zastępowane czasem przez W OGÓLE) nie jesz mięsa?". No więc na głos powtarzam. A po cichu zaczynam dochodzić do wniosku, że jednym ze skutów ubocznych jedzenia mięsa jest chyba problem ze słuchem. 

2.

Święta i wszystkie inne okoliczności sprzyjające rodzinnym spotkaniom to sprawdzian. Niepisemny test pamięci niejedzącego mięsa i tego, kto się na mięsie wychował (przede wszystkim pokolenia naszych dziadków). W ostatnich siedmiu miesiącach byłam poddawana testom kilkukrotnie, jednak najbardziej zapadły mi w pamięć te okołoświąteczne w wydaniu babci: 

Test nr 1

Babcia: A co ty, Magdusia, mięsa OSTATNIO NIE JADŁAŚ? 

Ukryty przekaz: To pewnie jakiś wybryk z tej Anglii, na pokaz. Pewnie zaraz się wnusiu zapomnisz i na polskiej ziemi obliżesz po pysznym babcinym schabiku.

Nie wyszło, pamiętałam, że mięsa nadal nie jem. Ale i tak punkt dla babci, sprytnie manipulującej użyciem czasu przeszłego.

Test nr 2

Babcia patrzy raz na mnie, raz na półmisek wędlin na środku stołu. Ping-pong. Czując, że zaraz coś się zadzieje, klaruję sytuację.

Ja: Babciu, wiesz, że nie jem mięsa. 
Babcia: No wiem, wiem. Ale dzisiaj przecież TEN JEDEN RAZ możesz zjeść, potem znów nie będziesz jadła. 

Znowu to samo, nie wykorzystałam swojej szansy. Wciąż mam "ten jeden raz" w zanadrzu, do wyciągnięcia z rękawa, gdyby mi się niejedzenie mięsa na kilka minut znudziło. 

3. 

Mity, już nie tylko greckie, ale przede wszystkim polskie i pochodzące z komentarzowej otchłani internetu to skarbnica wiedzy o człowieku. Streszczenie tych najważniejszych uznałam za swoją powinność.

Nawet jeśli z jakiegoś powodu bardzo by człowiek chciał, to niejedzenia mięsa nie da się ukryć. Bo strajkując przeciwko temu jedynemu właściwemu pokarmowi, jest się przecież albo za chudym (niejedzenie mięsa to innymi słowy niejedzenie niczego, anokreksja czyli), albo za grubym (niejedzenie mięsa to innymi słowy jedzenie wszystkiego innego, z naciskiem na buły, kluchy i każdy inny róg węglowodanowej obfitości, którym biedny człowiek rekompensuje sobie braki jedynego słusznego źródła białka).

Obwody to oczywiście tylko jedno. Tych, którzy pochopnie wykluczyli ze swojej diety mięsne przysmaki spotykają i inne nieprzyjemności. Buntują się paznokcie, skóra i włosy, odpowiednio łamiąc się, szarzejąc i tracąc połysk. Człowiek traci też mięśnie i siły, więc o sportach (nawet w wydaniu rekreacyjnym) może jedynie porozmyślać, o ile na to starczy mu energii. Na koniec, zmęczona i na skraju wyczerpania jednostka nie znajduje ukojenia nawet we śnie, bo i ten dla bezmięsnego nie chce nadejść.

Jedyną nicią Ariadny pozostaje nawrócenie się na właściwy mięsny pokarm. Ja się nie nawróciłam, dlatego resztkami sił wypisuję bzdury.

4. 

Poszerzenie kulinarnej wiedzy, otworzenie głowy i kubków smakowych. Tak opisałabym w kilku słowach to, co przyniosło mi pierwsze bezmięsne siedem miesięcy.

Komosa ryżowa, bataty, jarmuż. To, co miałam w tym czasie w ustach po raz pierwszy, na stałe zagościło na cotygodniowej liście zakupów i zyskało swoje niezbywalne miejsce w kuchni.

Kasza jaglana, ciecierzyca, soczewica i soja. To, co zawsze mi smakowało, ale ginęło w gąszczu innych produktów (często tracąc w międzyczasie datę przydatności) stało się podstawą i głównym składnikiem. Placków, wegeburgerów, strączkowych pasztetów albo jednogarnkowych mieszanin w przypływie lenistwa.

Czosnek, chilli, bazylia, kolendra, pietruszka. To, co było we mnie od zawsze, czyli potrzeba silnego aromatu, wzrosło o 100% odkąd nie jem mięsa. Zatem podlewam, zrywam, siekam i dodaję, marząc o tarasie z wydzieloną zielarską przestrzenią.

JadłonomiaTinned TomatoesVeggie Runners. Odkrycia zielonych miesięcy to rownież kolejne blogowe perełki (no, może oprócz strony Jadłonomii, którą znałam już wcześniej, chociaż nie robiłam z niej kiedyś tak aktywnego użytku). Czasami wkładam do garnka 100% tego, co znajdę w przepisach, innym razem szukam jedynie kierunku albo inspiracji, mocno doprawiając własnym instynktem i eksperymentami.

Na bezmięsnym lądzie jest dobrze, lekko i zielono. Nie chce się stąd wracać. I w przeciewiństwie do urlopu - wcale nie trzeba. 


 
© 2012. Design by Main-Blogger - Blogger Template and Blogging Stuff