31 grudnia 2014

Fot. http://lifehopeandtruth.com/

Kiedyś było łatwo. Bóg, honor, ojczyzna załatwiały sprawę. Padały z ust jak pociski z karabinów, których jeszcze nie było.  Albo nie padały, ale po okolicy bliższej i dalszej i tak niosło się echem, że ten to prawy i silnej wiary jest. Dobrze mu z oczu patrzy i - przynajmniej swój, ale zawsze - honor ma. A jak dobry nie był, łotrem musiał być, i tyle. Proste.

Dzisiaj nic nie jest nieskomplikowane. Per se, ale również przez to, że sami sobie, ludzie ludziom z lustra, często gotujemy skomplikowany los. Nic nie jest czarne, białym też być nie chcąc. Jak żyć w świecie szarości przepastnej bardziej niż listopadowe poranki?

Wierząc. Słabym "po prostu" i silnie zarazem. W cokolwiek lub kogokolwiek. 

W ludzi. W Boga. W zrządzenia losu i przeznaczenie. W siłę poezji haiku.

Nie pisałabym tego bez bagażu osobistego wierzącego doświadczenia, które zabieram ze sobą w podróż każdego poranka. Codziennie otwieram torbę i pakuję je jak prowiant, który ogrzeje i doda mi siły. W co tak uparcie wierzę?

Wierzę w dobro.
Staram się być dobrym człowiekiem. Dobrą osobą i dobrą sobą. Dla innych, ale również dla siebie. Wierzę, że łatwiej i pełniej jednocześnie jest żyć w przekonaniu, że człowiek człowiekowi wilkiem nie jest, jakkolwiek utopijnie by to dla niektórych nie brzmiało. A to, że jakiś tam Iksiński nim jest, to jeszcze niewystarczający powód, żebym i ja nim była. Bo dobro to mój największy kapitał i tak łatwo z niego nie zrezygnuję. 
Będę się uśmiechać do zwiotczenia mięśni żuchwy, obdzielając siebie i otoczenie dobrą energią i pozytywnym nastawieniem. 
Dalej będę dawać z większą przyjemnością niż brać, chociaż dostawaniem też nie gardzę, bo niby dlaczego? 
Będę niezmiennego zdania, że - podobnie jak szczęście - dobro to jedyna rzecz, która się mnoży, kiedy się ją dzieli. 
Z innymi, ze sobą, na dziesiątki kawałków.

Wierzę w intuicję.
Instynkt albo wewnętrzny głos nie są dla mnie pustymi słowami. Przeciwnie, są wypełnione po brzegi przekonaniem, że to, co robię, jest właściwe. To coś, co się czuje i wie w ułamku sekundy. Decyzje, które są podjęte jeszcze zanim zacznie się je podejmować. Intuicja, która nie zawodzi. Jeśli już bierze mnie za rękę (a nie pojawia się zawsze, przy takim wyborze rodzaju pieczywa na śniadanie, czy bielizny na wieczór), nie wyrywam się. Wiem, że poprowadzi mnie we właściwym kierunku. Bo to, czy kierunek jest właściwy, zależy tylko ode mnie i tego, co zrobię tam, gdzie się znajdę. 

Wierzę w prawdę.
Nie tylko dlatego, że kłamstwo ma krótkie nogi. I również nie dlatego, że prawda ma najprostszą instrukcję obsługi pod słońcem, chociaż czasami, gdy się nią zatnie, boli jak cholera. Wspaniałe jest to, że w otaczającym nas dorobycie materialnej wszystkości, prawda może być tylko jedna i jedyna. To otrzeźwiające uczucie. Wierzę w to, że prawda zawsze się obroni i poradzi sobie w każdej sytuacji. Bo sam wiesz najlepiej, czy mówisz prawdę 
i czy jesteś prawdziwy. Jeśli nie jesteś, też o tym wiesz. Możesz oszukać wszystkich (choć wcale nie będzie tak łatwo, bo fałsz śmierdzi bardziej niż ser Vieux Boulogne), ale siebie nie oszukasz. 

Wierzę w miłość.
Last but not least. Miłość jest dobra na wszystko i w każdym wieku, wierzę w to głęboko. Romeo i Julia, Ania Shirley i Gilbert Blythe, Frida Kahlo i Diego Rivera, być może nasi dziadkowie. Miłość niejedno ma imię i jeszcze różniejsze charaktery. Warto jej zaznać dla kilku chwil albo całego życia razem. Bo uzdrawia w środku i na zewnątrz. Wyzwala i uczy pokory. Serce bije jak szalone, oczy błyszczą jak Nowy Świat grudniową porą, 
a w brzuchu trzepocą tęczowe motyle. A gdy nieco przycichną petardy zakochanych uniesień, pozostanie miłość pisana każdym pojedynczym dniem. Ręka w rękę, kubek herbaty w herbaty filiżankę, w dzień i w nocy. 

Nie wierzę w to, że wierząc w powyższe, jestem naiwna. 

Fajnie jest w coś wierzyć.

22 grudnia 2014

Wybrane z mojej aktualnej zapachowej półki
(Hugo Boss Nuit, Burberry Body, Calvin Klein Obsession Night, Chloe, Elizabeth Arden 5th Avenue NYC)

Mógł to być jakiś dobrze znany zapach albo jego odmiana, ale mógł to być też całkiem nowy zapach, mało albo wcale niepodobny do tego, co zwęszył przedtem, nie mówiąc już o tym, co widział (...). Grenouille czatował na takie nie znane sobie jeszcze zapachy, łowił je z namiętnością i cierpliwością wędkarza i magazynował w sobie. 
P. Suskind, Pachnidło

Kto czytał Pachnidło, wie doskonale, co znaczy być opętanym wonią. Obsesyjne pożądanie doświadczenia zapachu idealnego prowadzi Grenouille'a do kolejnych zbrodni. W świecie powieści pisanej ręką mojego życia, brak tak drastycznych scen. Jest jednak, od zawsze, ściśle zarezerwowana przestrzeń dla zapachu. 

Dziesiątki miejsc na parkingu mojego ciała. Potrzeba tańczących w nosie nut na co dzień i od święta, zaspanym porankiem, w ferworze południa i ponętnym wieczorem. Uzależnienie od perfumowanego zapachu doprowadzające może nie do zbrodni, ale z pewnością do setek nadprogramowych kroków, gdy w pośpiechu porannych czynności zdarza mi się czasami zapomnieć o rozpyleniu na szyi, karku i nadgarstkach ulubionych zapachowych nut. Bo zazwyczaj po nie wracam. Gdy nie wrócę, przez cały dzień czuję się jakby niekompletnie ubrana, jak w amoku szukając w labiryntach torby choćby jednej maleńkiej zapachowej próbki. Jednego do dwóch mililitrów zapachu, które w chwili znalezienia staną się dla mnie całym morzem szczęścia.

A więc tak, jestem zapachomanką. Maniaczką perfum. Kompulsywną zbieraczką woni zamkniętych w szklanych buteleczkach, najczęściej przyjemnych dla oka, chociaż zdarzają się też te niezrozumiałe jak rozkład wielomianu na czynniki w zbiorze liczb zespolonych. Odkąd pamiętam, zawsze mocno reagowałam na to, czym karmił się mój nos - tak w ogóle i w określonych sytuacjach, które mogę przywołać jako pozytywne. Dziękuję przy tym swojej silnie rozwiniętej pamięci zapachów za to, że jest dość wybiórcza i wraca jedynie do tych "dobrych" woni, związanych z najlepszymi chwilami i jednocześnie - kamieni milowych w kształtowaniu zapachowego smaku.

Fot. http://www.soappedia.com/

Do debiutujących na mapie zapachowej pamięci owocowych glicerynowych mydełek. Do dziś przywołują uśmiechy
i beztroskę dzieciństwa, i bijące od wszystkich wszechobecne ciepło. Takie ładne były te kolorowe przezroczyste kostki, że chciałam myć nimi swoje kilkuletnie rączki przez foliowe opakowanie, żeby nie zniszczyć misternie złożonego efektu całości.

Fot. http://www.fragrantica.com/

Do pierwszych zapamiętanych przeze mnie perfum z łazienkowych skarbów mamy. Delikatny kwiatowy motyw na białym tle opakowania, zidentyfikowany jako Cacharel Anais Anais. Mimo że sama nie używam, rozpoznaję zapach z daleka. Pragnienie bycia dorosłą przeszywa mnie w tych chwilach równie mocno jak wtedy, gdy odkryłam flakonik. Z tą drobną różnicą, że od jakiegoś czasu jestem już dorosła.

Fot. http://www.fragrantica.com/

Do pierwszego własnego flakonu "poważnych" kobiecych perfum, żadnych tam typowo dziewczyńskich, ani nawet Yves Rocher. Tak stał się Oscar De La Renta i jego Intrusion w dużym niewygodnym opakowaniu, które do dzisiaj wspominam z sentymentem, nie tylko zapachowym. To był ten moment. Miałam czternaście albo piętnaście lat
i przepadłam bez reszty w świecie wód perfumowanych zimą i tych toaletowych latem.

W kwestii noszonych na sobie zapachów jestem typem zdecydowanie eksperymentalnym. Mimo że mam swoje sprawdzone kompozycje, na których mogę zawsze polegać (Calvin Klein Euphoria, Dior Addict, Chanel Chance), perfumową półkę w domu lub specjalną przegródkę w walizce ubarwiam często nowymi, niewypróbowanymi jeszcze kombinacjami. Bez minimum kilku flakonów wypełnionych pachnącym płynem czuję się niekomfortowo
i mówię o tym otwarcie. Z trójkąta bielizna - buty - perfumy, bez zmrużenia oka wybieram ostatnią pozycję.

Bo kwintesencją kobiecości jest dla mnie kobieta ubrana w dobrze skrojony kostium zapachu, inywidualnie dopasowany do linii osobowości. 

Pachnę, więc jestem.


13 grudnia 2014

Fot. http://www.lovethispic.com/

Po kilku chwilach wahania, dałam się ponieść rwącej sile prezentowego wpisu. 

Do Świąt zostało mniej niż czternaście dni, a ty nie masz jeszcze prezentu, a w zasadzie jego liczby mnogiej. Przejmujesz się. Niby pół żartem, ale jednak bardziej serio. Bo prezenty są ważnym tematem i nie należy się tego wstydzić. Są istotne zawsze, ale w tym grudniowym okresie szczególnie, mimo że to nie one znajdują się przecież
w epicentrum wigilijnej uwagi (z prawdziwości stwierdzenia wyłączając dzieci, co zrozumie każdy, kto kiedyś był dzieckiem, być może są tu tacy). 

Dlatego, że najczęściej dokonujemy wtedy w jednym czasie więcej niż jednego podarunkowego wyboru.
Dlatego, że z każdym upominkiem chcemy podarować część siebie, trafiając przy tym w tą najbardziej nieobdarowaną i po cichu łaknącą uwagi część tego, kogo obdarzamy prezentem.
Dlatego, że możliwość dawania jest najlepszym, co sami mogliśmy otrzymać.

Jak, mając na uwadze wszystko, co powyżej, pokonać ostatnią kilkunastodniową prostą do stołu zastawionego dwunastoma potrawami i iskrzącą się gdzieś obok choinką, pod którą nie mielibyśmy jeszcze dzisiaj nic do położenia? Poniżej trzy rzeczy, o których warto pamiętać. Taki przedświąteczny upominek ode mnie.

LISTA PREZENTÓW
Absolutna konieczność, bez niej nie wynurzaj nawet nosa z domu. Oczywiście, najpierw należy listę mieć, tzn. PRZYGOTOWAĆ.

(Mija kilka godzin, dzień albo dwa. Przygotowując listę korzystasz jedynie z własnej inwencji i znajomości tych, których chcesz obdarować albo odwołujesz się do pomocy licznych prezentowych poradników. Czerp ze wszystkich możliwych sposobów w imię zasady, że cel sporządzenia porządnego spisu uświęca środki.)

Gdy jesteś już gotowy, dzierżąc listę podarków w notesie, na kartce albo w telefonie, możesz śmiało wyruszyć
w ciasny przedświąteczny świat. Pamiętaj, że kilkanaście linijek, którym poświęciłeś trochę swojego cennego czasu jest od teraz twoim kapokiem bezpieczeństwa na fali przedświątecznego chaosu, tłumu, zgiełku i czyhającej zewsząd pokusy. Ze wszystkimi przyjdzie ci się zmierzyć w handlowej galerii, do której prędzej czy później i tak przecież trafisz - nie ma sensu się oszukiwać. Metodyka w sklepowym działaniu jest niezbędna, żeby nie zwariować, nie zbankrutować i jeszcze cieszyć się, odhaczając kolejne pozycje na podarunkowej checkliście (tak, dzięki psychologii i jej trikom, radość może zagościć na naszej twarzy nawet w centrum handlowym o godz. 21.30, dopadając nas znienacka na ruchomych schodach, gdzie siłą rzeczy trzeba stać, bo ktoś zablokował przejście po lewej stronie).

LOGISTYKA
Ta dotycząca zakupu prezentów ogranicza się w zasadzie do dwóch możliwych kanałów. Kupujesz metodą tradycyjną (w sklepach, butikach, ale najczęściej - galeriach) albo on-line. Zakupy w sieci mają swoje niepodważalne plusy w porównaniu z grudniowymi hordami ludzi w centrach handlowych. Pierwszym
i najważniejszym z nich jest oszczęność. Czasu, nerwów i często również tego, co w portfelu. Zawsze znajdą się jednak tacy, którzy mimo wszystko reprezentują w temacie świątecznych zakupów szkołę old schoolową. Nabywając dobra, te podarunkowe szczególnie, są tradycjonalnymi ekstremistami, którzy muszą zbadać wzrokiem z bliska, dotykiem albo węchem to, jaki produkt jest. Wiem, bo sama należę do tego grona. Jeśli ty również, postaw na logistykę ubraną w dobrze chodzący zegarek. Sklepy i wszystkie ich pochodne odwiedzaj możliwie najwcześniej w weekendy albo o mniej "typowych" porach dniach w tygodniu (największe pole do popisu mają tu oczywiście wszyscy pobłogosławieni elastycznym czasem pracy albo handlowym zapleczem 
w okolicy firmowego biurka). To naprawdę pomaga, nawet kosztem krótszego snu albo niezjedzonego lunch'u. 

NASTAWIENIE
Nikt nie powiedział, że zakup prezentów późnogrudniową porą będzie zadaniem lekkim, łatwym i ultra przyjemnym. Możesz jednak sprawić, żeby nie był aż tak znojny, jak malują go niektórzy. Jak? Zachowując spokój 
i wychodząc z domu, nastawiając się na to, co cię czeka. Na gwar, szturchnięcia i trzy ręce sięgające po tę samą książkę (nie, to nie tobie urosła dodatkowa ręka). W tej chwili przede wszystkim brak zaskoczenia widząc to wszystko, co przyjdzie ci zobaczyć pod sklepową kopułą może cię uratować. Po prostu. I jeszcze jedno, co od jakiegoś czasu sama staram się wdrażać (nie zawsze jest łatwo): Expect the unexpected. Dotyczy to również świątecznych prezentowych zakupach, a może właśnie - przede wszystkim, bo w ich trakcie jesteśmy najbardziej podatni na wyprowadzenie nas z równowagi.

Może macie jakieś swoje sprawdzone sposoby na bezbolesne prezentowe zakupy w wersji prawie last minute?


7 grudnia 2014

Fot. http://decorandstyle.co.uk/

Siedzę na kanapie w swetrze z czerwononosym reniferem, sama z nosem zanurzonym w laptopie. Jest mi dobrze. Jestem w domu. Piszę. 

Dom jest naszą pierwszą, naturalną i najwiekszą oazą bezpieczeństwa. I ostoją miłości. Przynajmniej powinien być, bo nie wszyscy mają szczęście w tej samej chwili, gdy usłyszą za sobą kaszlnięcie zamykającego się zamka, odkaszlnąć równolegle napięcia, stresy i złości zewnętrznego świata. 
Pracy, nie dość, że zabierającej znaczącą część cennego dnia, to jeszcze często przygniatającej nasze dobre samopoczucie i jeszcze lepsze chęci toną dedlajnów i asapów, a w najgorszym z możliwych przypadków – również ludzkiej glupoty albo ignorancji. 
Notorycznie spoźniającego się autobusu. 
Zamka w spódnicy (OK, spodniach też), który nagle stał się asertywny i zaczął żyć własnym życiem, podążającym 
w zupełnie odwrotnym kierunku niż ten, który mu narzucamy, pociągąjąc go do góry.
A przecież jedynie po pozbyciu się zbędnych myśli zakorzenionych gdzieś tam głęboko na zewnątrz można w pełni docenić magię tego, co oferują nam poczciwe cztery ściany.

Dom zyskuje na popularności zimową porą. Siłą chłodniejszej i niedostatecznie doświetlonej rzeczy, spędzamy 
w nim wtedy więcej czasu niż w innych okresach. Barykadujemy się  przed zimnem, otulamy ciało kocem a myśli karmimy wspomnieniem ciepła minionego i tego na powrót wyczekiwanego. Przez kilka miesięcy w roku bardziej niż kiedykolwiek doceniamy towarzystwo parującej malinowej herbaty trzymanej w jednej ręce, w tej samej chwili, gdy drugą wyjmujemy z szafy zapachy wanilii, goździków i pomarańczy. Ubieramy nimi dziesiątki rozstawionych po mieszkaniu świeczek, dodajemy do jedzenia i grzanego wina.
Szczególnie uprzywilejowaną porą grudniową, domowy język przyjmuje specyficzny i dobrze wszystkim znany dialekt świąteczny. Nietypowo dla dialektów, ten jest powszechnie zrozumiały, bo zmiękczany nie tylko kreskami nad literami w alfabecie, ale przede wszystkim – uśmiechem, dobrym słowem i przyjaznym tonem. Może powinniśmy sprawiać, żeby ten domo-dialekt towarzyszył nam przez cały rok?

Dom jest wreszcie skarbnicą prawie ludowej wiedzy i niesłąbacym źródłem inspiracji. Domowe sposoby na wszystko – od zdrowia, poprzez nastrój, na urodzie pewnie wcale nie kończąc – tworzą kategorię samą w sobie. Przekazywane z pokolenia na pokolenie moczenie nóg w wodzie tak gorącej, ze można pomylić ją z zimną. 
Klasyk gatunku, czyli herbata z miodem i cytryną popijana pod kocem i mająca przepędzić przeziębienia na równi ze smutkami.
Maseczka z płatków owsianych, po której nasza twarz będzie gładka i świetlista jak z reklamy (przynajmniej tak twierdzi babcia), czyli domowy Photoshop w wersji analogowej. 

Dom może być drewniany albo murowany, z pokojem dla gości, budą dla psa albo w jednym poziomie. Ten najważniejszy nosimy jednak w sobie. Jesteśmy nomadami. Ciepło, dobro i uśmiech możemy rozłożyć w każdym miejscu na ziemi i o każdej porze. I ogrzać nimi bezdomnych albo tych z innych niż nasz domów.

4 grudnia 2014

Fot. http://www.mymodernmet.com/
Bez ust w podkówkę, bez grymasu na twarzy, bez szklanych oczu. Bez bólu fizycznego i bez tego najgorszego - biczującego od środka. Byłoby dobrze, byłoby prościej, byłoby tak pięknie. Byłoby?

To nieprawda, że nasze życie nie jest usłane różami. Jest. Do granic kaleczącej nas możliwości. Bo tak, jak nie ma róży bez kolców, nie ma też życia bez bólu, zimna i czerni. Bez smutku. Winowajcy w różnej ilości, w niejednym kształcie i o zróżnicowanych pojemnościach. Taka, ot, geometria żalu i cierpienia. 

Oczywistych oczywistości dzisiaj nie będzie. O tym, że gdy płaczemy, najpewniej jest nam źle, wie nawet kilkuletnie dziecko, a może nawet młodsze - te dzieci tak szybko się dziś przecież rozwijają - pytając, "cemu jesteś smutny?". Będzie o czymś innym. Będzie o tym, z czego sprawę zdają sobie dopiero dorośli, chociaż też nie zawsze i nie wszyscy. O tym, że smutki są potrzebne. Że są dobre i ich potrzebujemy.

Mimo że nie będzie też o nudzie, sam wiesz, że znudzić się może wszystko. Kilkanaście lat temu i po kilkudziesięciu lub kilkuset pod rząd dotknięciach nudziła ci się lalka Barbie lub sterowany samochód, tak bardzo niewiele wcześniej przecież pożądane. Dzisiaj nudzi cię, i to w najlepszym wypadku i najbardziej eufemistycznie rzecz ujmując, praca, partner albo pilates (nie musi być na"p", a niepotrzbne można skreślić). Znudzić mogłoby też życie w nieustannym mentalnym dobrobycie, gdy ubrani w różowe okulary i wyposażeni 
w lekkość bytu wystającą z kieszeni niczym zmięta chusteczka, wzbijalibyśmy się na wyżyny nieprzerwanej radości. Mogłoby, ale nie może. Bo życie nie jest krainą mlekiem i miodem płynącą. Zadecydowała o tym natura/Pan Bóg/siła nadprzyrodzona, wyposażając nas w zdolność do odczuwania smutku. I był w tym głębszy sens.

Przelotne smuteczki, poważne smutki i okresy wielkiej wewnętrznej smuty mają różne oblicza i powstają 
z najróżniejszych powodów. Tych błahych i trywialnych albo wyrywających serce z korzeniami. Wszystkie mają jednak jeden wspólny mianownik - mijają. Są dzisiaj, ale po dniu, miesiącu czy kilku latach ich nie będzie, mimo 
że mogą pozostawić po sobie nieodwracalne ślady, zarówno na twarzy, w głowie, jak i w sercu. Jesteśmy my. Zaopatrzeni we wspomnianą zdolność do odczuwania smutku, poruszamy się po sinusoidzie radośnie - mniej radośnie - smutno - bardziej radośnie - radośnie... 

Po to, żebyśmy się nie nudzili. 
Żebyśmy doceniali. 
Żebyśmy odradzali się jak Feniks z popiołów. 
My i nasza wola życia, szczęścia i bycia lepszym sobą. 

Właśnie po to są smutki.


1 grudnia 2014

Fot. http://www.freeinternetpictures.com/



Kolejny pierwszy doczekał się swojego miejsca w kalendarzu. I to nie byle jaki pierwszy, bo grudniowy i od długiego albo jeszcze dłuższego czasu wyczekiwany. Ubrany już jak co roku w celofan sklepowej komercjady, z roku na rok coraz bardziej obfitej, podśpiewujący pod nosem All I Want For Christmas Is You i pachnący pierwszymi świerkowymi gałązkami na straganach wokół supermarketów. Odczuwany większym niż zazwyczaj ściskiem 
w okolicach galerii handlowych, o ich parkingach nie wspominając, bo niedługo dostać się tam będzie można jedynie po zdobyciu VIP-owskich biletów na samochodową audiencję. Im dalej w grudzień, tym ciaśniej 
i nie chce być inaczej.

I choć cały ten grudzień wygląda podobnie od stóp swojego początku aż do świątecznych głów w większości miejsc na świecie, dla mnie tegoroczny pierwszy jest jednak wyjątkowy.

HELLO, DECEMBER
Pierwszym punktem na liście wyjątkowości tegorocznego grudnia miał być ten poniższy. Nie jest. Okazuje się, że nie jestem w stanie przełykać tego ostatniego miesiąca w roku bez każdorazowego popicia myślą o tym, że po raz pierwszy spędzam go na niepolskiej ziemi, gdzie jego inność smaga mnie po policzku bardziej niż pierwszy mróz, może dlatego, że do mrozu, jeśli w ogóle, chyba tu jeszcze daleko. Zamiast pierwszego śniegu, po raz kolejny widzę rano słońce i krajobraz wokół w ogóle prawie wczesnojesienny. Jako człowiek ładowany bateriami słonecznymi, absolutnie się nie buntuję, zakładam lżejszy niż zazwyczaj o tej porze roku płaszcz i z pogodą ducha przyjmuję ten klimatyczny stan rzeczy. Co nie zmienia faktu, że na tle brązowo-zielono-żółtego otoczenia, migoczące światełka Christmas Market w Birmingham - podobno największego zewnętrznego świątecznego targu w Wielkiej Brytanii  (złożonego z ponad 180 drewnianych stoisk) - obwieszczające wielkimi literami, że Christmas is coming wyglądają co najmniej dziwnie. Codziennie po pracy przechodzę między kolorowymi straganami nęcącymi z jednej strony zapachem świeżo mielonej kawy a z drugiej smakowicie prężącymi się słoiczkami najróżniejszych owocowych i warzywnych chutneys. Omamiona feerią barw, plątaniną zapachu grzanego wina 
i widoku największych spotkanych dotychczas kufli piwa (jak z tego pić w ogóle???), potrzebuję chwili, żeby się otrząsnąć. Przed dalszą drogą do domu i tak w ogóle też. Jest grudzień. Grudzień po angielsku.

WSZYSTKO NA CZAS
Tegoroczny pierwszy grudnia jest pierwszym, gdy nie obudziłam się z ręką w przysłowiowym nocniku i z kupą niedopiętych spraw przedświątecznych. Bo grudzień - chcąc nie chcąc, ale jednak zdecydowanie bardziej chcąc - pachnie głównie perspektywą świąt. Jak nigdy przedtem o tej porze roku (grudnia), z excelowego dokumentu przemawia do mnie skrupulatnie przygotowana lista gwiazdkowych podarków dla najbliższych. Co prawda większość z nich zakupiona zostanie za rodzime PLN-y zamiast dostojnych GBP-ów, żeby nie nadszarpywać zaufania i tak bardzo już wyrozumiałych pojemnych waliz, które i bez prezentów będą musiały pomieścić wystarczająco dużo mojego aktualnego świata. Oprócz tego, wiem dokładnie z kim w okołoświątecznym czasie się spotkam (przyjazdy do Polski w kontekście spotkań towarzyskich to zaawansowana logistyka) i którego dnia, 
a nawet - o której godzinie - będę się robić na bóstwo, oddając w troskliwe ręce w zaprzyjaźnionym salonie piękności. Jakkolwiek prozaicznie to nie brzmi, jest to mój mały sukces, bo zazwyczaj daty umówionych wizyt zmieniałam minimum trzykrotnie. Tak więc, droga kolejna części grudnia, możesz śmiało przybywać.

DRIVING HOME FOR CHRISTMAS

Tym, co z emocjonalnego punktu widzenia najbardziej wyróżnia tegoroczny pierwszy od wszystkich poprzednich jest oczywiście to, że zaczynam od dzisiaj odliczać dni nie tylko do świąt, ale do świąt spędzonych w domu. Domu, który nie jest - tak, jak zawsze był - na wyciągnięcie ręki i krzesła zza wigilijnego stołu, tylko trzeba do niego dojechać z innego miejsca na ziemi. Może nie z drugiego końca świata, ale jednak trzeba. I właśnie dlatego, gdy w tym roku Chris Rea będzie śpiewał mi do ucha Driving Home For Christmas, lecąc do mojej Warszawy będę śpiewała razem z nim, mimo że tak bardzo nie umiem śpiewać. Nie mogę się już doczekać tej naszej Christmas song na dwa głosy. Na gimnastykę strun głosowych zostało TYLKO 17 DNI!

I tak, jak lubię grudzień w każdej odsłonie, w tym roku lubię go i czuję jeszcze inaczej. Od pierwszej chwili 
i od pierwszego.




 
© 2012. Design by Main-Blogger - Blogger Template and Blogging Stuff